Pomysł na Wyspy Owcze nie miał nic wspólnego z naszymi piłkarzami (na marginesie – w każdej miejscowości jest porządne boisko piłkarskie). Istniał od dawna, a jego realizacja nabrała rumieńców, gdy zdecydowaliśmy się zagospodarować urlopowo wrzesień. Wszystko miało iść jak z płatka. Celowo bilety kupiliśmy od KLM, godząc się na przesiadki w Amsterdamie i Kopenhadze, żeby uniknąć problemów z brakiem gwarantowanej przesiadki albo, gdyby to było niemożliwe, ograniczyć ich negatywne skutki. Mgła w Amsterdamie spowodowała, że rozkład lotów się posypał już na starcie, a mimo to linia jakoś nie chciała przebukować biletów na ostatni odcinek pomiędzy Kopenhagą a Wyspami Owczymi, choć było jasne, że na lot o 12.30 nie zdążymy. Musieliśmy więc sterczeć ok. 2 godz. w punkcie obsługi klienta w Kopenhadze, żeby uzyskać przebukowanie biletów. Z jakiegoś powodu pracownicy nie mieli odpowiednio wysokiego dostępu do systemu rezerwacyjnego linii farerskich, a pracownicy tych ostatnich nie kwapili się odebrać telefon, co warunkowało sukces operacji. Dodając do tego trzykrotną wymianę jedynego pracownika obsługującego podróżnych w Kopenhadze (mimo wielu chętnych z uwagi na awarię systemu bagażowego na tamtejszym lotnisku), można by powiedzieć, że i tak mieliśmy szczęście, że udało nam się wylecieć o 18.30. Mniej farta miała moja walizka, która mimo że doleciała następnego dnia wieczorem, to nie została dowieziona i odebrałam ją dziś na lotnisku przed wylotem.
Na szczęście odbiór samochodu był bezproblemowy, mimo tego że nastąpił po ponad 5 godz. od planowanej godziny. Wszystko odbyło się bez udziału obsługi na miejscu.
Plan zwiedzania zaplanowany na trzy dni musieliśmy zmodyfikować z uwagi na stratę pierwszego, skupiając się na miejscach, do których można było dotrzeć bez udziału promu. Byliśmy więc na wyspach Vidoy, Bordoy, Kunoy, Eysturoy, Streymoy i Vagar.
Na Vidoy podziwialiśmy klify i stojący tuż przy brzegu kościół w Vidareidi.
Będąc na Bordoy, pojechaliśmy do Muli, na drugą stronę fiordu widzianego z Vidyo, by spojrzeć na Vidareidi. Przy okazji przekonaliśmy się, jak suszą siano – umieszczają trawę w siatkach zawieszonych na stojakach, dzięki czemu trwa na gnije, leżąc na ziemi, i mimo deszczu, zdoła wysuszyć ją wiatr. Zatrzymaliśmy się też w Klaksvik, który ma ładny kościół i ładny pomnik.
Z Kunoy (miejscowości) na Kunoy (wyspa) można popatrzeć na Kalsoy, na dotarcie do której i powrót potrzebowalibyśmy większej części dnia.
Na Eysturoy byliśmy w największej miejscowości wyspy – Fuglafjordur – pięknie położonej ze starym rozpadającym się statkiem rybackim, na który można wejść. Zaczęliśmy także spacer na najwyższą górę Wysp Owczych – Slaettaratindur, ale błoto i deszcz nas przepędziły. Piękny widok mieliśmy za to na Risin og Kellingin, dwie skały wystające z wody. Są one również dobrze widoczne z Tjornuvik na Streymoy, słynącego z czarnej plaży. Odkryto tam groby Wikingów, ale miejsce jest zaznaczone tylko na mapie. Wracając z Tjornuvik, mija się wodospad Fossa, najwyższy na Wyspach.
Na przeciwnym krańcu Streymoy, w Kirkjubour, jest kościół św. Olafa i ruiny katedry św. Magnusa z p. XIII w. Najwięcej atrakcji jest w Thorshavn, co dziwić nie może bo to stolica. Jest tzw. stare miasto, będące aktualnie siedzibą najważniejszych urzędów. Jest pozostałość twierdzy zbudowanej w celach obronnych przed korsarzami. Jest kilka ciekawych rzeźb, z których część mieści się obok Narodowej Galerii Sztuki (bilet 90 koron), miejsca wartego odwiedzenia przede wszystkim dla parunastu obrazów świetnie prezentujących piękno Wysp.
Na Vagar chcieliśmy zobaczyć wodospad Bosdalafossur, ale ścieżka była zamknięta. Próbowałam się pocieszyć zrobieniem ładnego zdjęcia z bliska owcom, ale okazały się być zanadto płochliwe. Co ciekawe, występują raczej w niewielkich grupkach. Ich stad nigdzie nie spotkaliśmy. Do tego mają kolory maskujące i z daleka trudno je odróżnić od skał.
Podróżuje się łatwo. Są trzy podwodne tunele, które znacznie skracają podróż. Za przejazd trzeba zapłacić w zależności od długości tunelu 100, 175 (z rondem) i 125 koron. Benzyna 95 kosztuje 1,258 korony za litr. Przejechaliśmy 373 km.
W każdym miejscu nawet w minimalnym stopniu godnym uwagi jest tablica informacyjna.
To, co widzieliśmy, zapiera dech, choć byłam w wielu miejscach na północy. To niesamowite połączenie rozległych polodowcowych dolin, fjordów, wody, w której zbocza odbijają się tak, że ma się czasem wrażenie wodnej zorzy polarnej, a także deszczu, mgły i słońca jednocześnie. To malarskość w najlepszym wydaniu. A jeśli wjedzie się w interior, to można poczuć się jak w górach.
Jak rzadko, żałowałam, że wyjeżdżamy.