Dziś, chyba dla równowagi, spóźnił się samolot do Srinagar. Lotnisko w Leh jest jeszcze na tyle małe, że jednocześnie może obsługiwać tylko dwa samoloty, więc jakakolwiek obsuwa jest od raz odczuwalna. Nam się trafiły 2 godz. Na szczęście nie przeszkodziło nam to w realizacji naszych planów.
Na lotnisku w Srinagar funkcjonuje punkt zamawiania taksówek, więc od razu zorganizowaliśmy sobie transport do hotelu i z powrotem, co nas kosztowało 2500 INR. Właściciel hotelu, wysłuchawszy naszych planów, przywołał swojego kolegę rikszarza, z którym dobiliśmy targu co do trasy i kasy. Gość chciał 1500 INR, więc szkoda mi było się z nim targować. Dla zachowania pozorów wymieniliśmy się propozycjami i stanęło na 1400 INR.
Zrobiliśmy rundkę wokół jeziora Dal. Zaczęliśmy od hinduistycznej świątyni Shri Shankaracharya, której podstawowa zaleta to położenie – znajduje się na wzgórzu, z którego roztacza się widok na miasto. Jedynym wysiłkiem było pokonane 244 schodów.
Drugim przystankiem było Pari Mahal (wstęp 100 INR od osoby), czyli siedmiotarasowy ogród mogolski. Miłe miejsce zarówno z uwagi na widoki, jak i na bliskie otoczenie pełne zadbanego trawnika, kwiatów i budowli przypominających fragmenty fortu. Zresztą mogolskich ogrodów jest tu więcej. Byliśmy jeszcze w dwóch, w których oprócz dużej ilości pięknie utrzymanego kwiecia są kanały rodem z ogrodu perskiego. Szczególnie jeden z nich – Cheshmashahi – przypominał mi ogród Babura w Kabulu. Nic dziwnego, że w każdym było sporo ludzi. Wstęp do każdego dla obcokrajowców to wydatek 100 INR od osoby.
Weszliśmy do meczetu w Hazratbal, zwanego przez miejscowych Białym Meczetem, w którym przechowywany jest włos z brody proroka Mahometa. Okazuje się go jedynie parę razy w roku i ten dzień nie przypadał dziś. Nie byliśmy jednak zawiedzeni, bo włos widzieliśmy w meczecie w Sanliurfie. Szczerze mówiąc, wnętrze części przeznaczonej dla kobiet jest większym składzikiem na dywany. Nic nie tracąc, można zobaczyć go tylko z zewnątrz.
Ciekawszy – i to nawet z zewnątrz – jest główny meczet Srinagaru, przerobiony ze świątyni buddyjskiej. Do środka, z nieznanych powodów, niestety nie można się dostać, bo jest zamknięty. Zamknięty jest również fort Hari Parbat wzniesiony przez Akbara z dynastii Durranich. Tu jednak przyczyna jest znana – w forcie zagnieździła się armia. Nawet podjechaliśmy do bramy, ale żołnierz nie dał się przekonać. Widać go co prawda z miasta, ale to nie to samo.
Nasz kierowca na koniec zawiózł nas do wytwórni dywanów z firmowym sklepem. Miał świetne wyczucie czasu, bo dosłownie po tym, gdy znaleźliśmy się w budynku zaczęło lać. Zostaliśmy uraczeni ciekawymi opowieściami, ale na zakup dywanu nie daliśmy się namówić, choć kupiliśmy fragment kaszmirskiego stroju mojej bratanicy.
Wieczorem zmieniliśmy kierowcę, przesiadając się z tuk tuka do łódki zwanej tu shikara. Co prawda tego nie planowaliśmy, ale skusili nas ceną – 600 INR. Negocjacje podjęliśmy dopiero po paru krokach, więc stawka urosła, ale po targach stanęło na 740 INR za godz. Pływaliśmy trochę dłużej, poruszając się nie tylko po brzegach turystycznych, ale i po szlakach lokalnych, gdzie na mini wysepkach hoduje się warzywa i prowadzi normalne życie. Super atrakcja. Przydomek Srinagaru nie jest zupełnie nietrafiony.
W Leh turystów było mało, a zagranicznych jeszcze mniej. Dziś było podobnie. Wszyscy to tłumaczą atakiem z 22 kwietnia na grupę 26 indyjskich turystów w dolinie oddalonej od Srinagaru o 150 km. Mam nadzieję, że turyści wrócą, bo miejsce jest warte odwiedzenia. Wszyscy spotkani zapewniali nas, że jest bezpiecznie i tak się czuliśmy. W wielu można też spotkać wojsko.
Teraz, siedząc w ogrodzie nad jeziorem, słyszymy długie śpiewy muezinów. To dla nas nowość – jeszcze w żadnym kraju muzułmańskim nie słyszałam, żeby wezwanie do modlitwy trwało ponad pół 10 minut, a tu śpiewają już 50 min. Rano w Leh obudziły nas natomiast przeciągłe śpiewy i walenie w bęben.