O wyjeździe do Etiopii myślałam od wielu lat. Ponieważ jednak konieczne jest wypożyczenie samochodu z kierowcą, czyli de facto posiadanie przewodnika, to jakoś się do tego nie kwapiliśmy. Dopiero pozytywne wrażenia Stocka z obsługi przez „jego” fixera podczas tygodniowego pobytu pod k. 2022 r. spowodowały, że przymiarki do wyjazdu stawały się bardziej realne. Ponieważ szlak plemion mnie jakoś szczególnie nie interesował, to zaczęłam korespondować z Solomonem w celu ustalenia trasy. Początkowo zastanawialiśmy się nad wyjazdem we wrześniu 2023 r., ale termin został przesunięty na koniec grudnia, a ostatecznie stanęło na lutym 2024 r. Robimy więc trasę północną, która jednocześnie obejmuje największe atrakcje tego kraju.
Ponieważ do Addis Abeby przylecieliśmy rano, to zaczęliśmy zwiedzanie od Muzeum Narodowego Etiopii, po którym oprowadził nas kolega Salomona, dzięki czemu weszliśmy 15 min. przed godziną otwarcia. Gość jest świetny – pięknie i z werwą opowiadał o odkryciach dowodów na ewolucję człowieka.To właśnie w Etiopii odkryto dotychczas najwięcej, bo aż 17 fragmentów szkieletów hominidów z chyba 23 znalezionych. Cytat zamieszczony jako tytuł notki to dobry komentarz do tego faktu, pochodzący od naszego muzealnego przewodnika. Osławiona Lucy nie była więc jedyna, ale sławę zawdzięcza temu, że została odkopana jako pierwsza – w 1973 r. Przykładowo, w 1994 r. odkryto szkielet poprzednika Lucy w rozwoju – Ardiego, ale to już nie zrobiło takie wrażenia na szerszej publiczności. Zaliczyliśmy też szybką powtórkę z historii Etiopii, oglądając najistotniejsze artefakty z poszczególnych momentów w jej dziejach, począwszy od fragmentu alfabetu z okresu przedaksumickiego, kończąc na portrecie obecnego premiera.
W związku z tym, że samolot do Lalibeli mieliśmy o 11.50, to na nic więcej nie mieliśmy czasu w stolicy, choć była to wyraz trochę przesadzonej troski.
Lalibela, druga historyczna stolica Etiopii, zawdzięcza swoją nazwę królowi-kapłanowi noszącemu przydomek Lalibela, ochrzczonemu jako Gebre Meskel. To jego natchnieniu Etiopczycy przypisują pomysł wyżłobienia w wulkanicznej skale kościołów, które zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Jest ich 11, a ich budowa zajęła 23 lata, co nasz miejscowy przewodnik – nie będąc w tym mniemaniu chyba odosobniony – uznawał za dowód boskiej interwencji: przy ich wykształceniu nocą pracować mieli aniołowie. W sumie to się temu przekonaniu nie dziwię, bo musiała to być praca tytaniczna, szczególnie biorąc pod uwagę olśniewający efekt.
W sobotę po południu obejrzeliśmy następujące kościoły: Bet Gabriel, Bet Merkorios, Bet Emmanuel, Bet Abba Libanos. Ich wygląd najlepiej oddadzą zdjęcia. W środku zastaliśmy jednak – jak na mój gust – jakiś okropny nieporządek, nielicujący z powagą miejsca. Wystrój bardziej przypominał składzik niż kościół: nieporządnie ułożone dywany, jakieś szmaty mające być kotarami, zestawy lasek do podpierania się podczas liturgii. Tych przybytków strzegli księża. Być może jestem uprzedzona po lekturze Słońca na ambach Korabiewicza, który dość niepochlebnie wypowiada się na temat etiopskich duchownych, ale w sobotę nie wyglądali na jakichś szczególnie rozgarniętych. Nie dość, że byli ubrani w niezbyt czyste stroje, to jeszcze stawali się popychadłem w rękach Solomona i naszego przewodnika, którzy kazali im wyciągać krzyże procesyjne i pozować z nimi.
Świetnym pomysłem budowlańców było połączenie kościołów tunelami, co miało symbolizować przejście z ciemności piekła do jasności nieba. Przejść tak 20 m to świetne wrażenie, szczególnie gdy nikogo innego nie ma; w tłumie pewnie byłoby gorzej.
Niewiele przed 17.00 zdążyliśmy dotrzeć do jeszcze otwartego kościoła św. Jerzego, który jest chyba najbardziej znany z kościołów Lalibeli. Rację miał przewodnik, opisując go jako doskonały. Jest na planie krzyża greckiego, ma rzeźbione sklepienie i pięknie wykorzystuje swoje umiejscowienie.
Wrażenia były przednie, choć pewien zgrzyt powodowały współczesne zadaszenia nad niektórymi kościołami. Dodatkowo było na tyle mało turystów, że nikt nikomu nie przeszkadzał.