W czwartek rano wstaliśmy równie wcześnie, jak w poprzednie dni, tj. przed 6.00, bo kończyła się przygoda danakilska. Mimo to nasz dragoman nie spieszył się i wyruszyliśmy dopiero ok. 8.30. Zdążyłam nawet pograć z dzieciakami w piłkę. Obejrzeliśmy także skamieniałości z okolicy Hamadeli, w której spaliśmy. Do Mekelie dotarliśmy ok. 11.30. Nie wiem, co Solomon lub kierowca chcieli załatwić w Mekelie, ale ewidentnie zależało im na postoju. Z 2,5 godzin niby to przeznaczonych na niepotrzebne mycie samochodu zrobiły się 3 godziny. Jedyna korzyść z tego była taka, że po dwóch dniach korzystania z nawilżonych chusteczek mogliśmy wziąć prysznic. Wolałabym jednak tę przyjemność odsunąć w czasie o pół dnia i w zamian zobaczyć coś więcej. Skończyło się na tym, że do hotelu w Aksum dotarliśmy przed 21.00.
W Mekelie rozstaliśmy się też z Solomonem, który na swoje miejsce dostarczył innego przewodnika.
Znajomość zaczęła się od małej awantury. Poprosiliśmy o to, żeby nas podwieziono do pałacu cesarza Jana IV, który zginął w trakcie bitwy z mahdystami. Najpierw zawieziono nas pod budynek z p. XX w., zbudowany dla ówczesnego gubernatora Tigraju. Zbudowano go na niewielkim wzgórzu, więc zapewnia widok na miasto. To jednak nie było to. Po wyjaśnieniu przewodnikowi pomyłki bez trudu przedostaliśmy się pod właściwą bramę. Tam przewodnik po rozmowie z odźwiernym stwierdził, że wejść na teren nie można. W tym samym czasie jakaś czarnoskóra para z aparatami w dłoniach swobodnie przeszła koło nas. Zaczęła się dyskusja na temat nierównego traktowania białych i czarnych, która jednakże niczego nie zmieniła. Widzieliśmy więc tylko jedną ścianę pałacu. No i po co nam taki przewodnik?
Żebyśmy się całkowicie nie wkurzyli zatrzymaliśmy się w Abraha we Atsbeha, jednym ze skalnych kościołów Tigraju. Jego najstarsza część pochodzi z X w., rozległe malowidła to wytwór XVII i XVIII w., a portyk to dzieło Włochów. Obok kościoła jest niewielkie muzeum, w którym mieszczą się artefakty typowe dla kościoła etiopskiego. Wyłamują się z tego złote buty, które podobno należały do króla Atsbeha.
Z drogi zobaczyliśmy już tylko najstarszy meczet w Afryce (w Negash) będący jednocześnie drugim najstarszym meczetem na świecie.
Najciekawszym jednak momentem dnia był komentarz kierowcy po przekroczeniu granicy Tigraju – „teraz już nie musicie się bać, tu są przyjaźni ludzie”.
Niby nie było tak źle – pokonaliśmy w sumie odcinek ok. 400 km, oglądając przy tym migawki z życia codziennego Etiopczyków – ale mimo wszystko jakiś niesmak pozostał.