Zła passa naszego przewodnika trwała dalej. Umówiliśmy się na 7 rano, bo czekał nas wymagający dzień. I gość się spóźnił, na szczęście tylko 10 minut. Potem miał trudności w zakupie biletów, dzięki czemu nie mogliśmy wyjść poza strefę archeologiczną.
Zwiedzanie zaczęliśmy od głównej atrakcji Aksum, czyli cmentarza, a będąc precyzyjnym jego pozostałości, wśród których są komory grobowe i stelle umieszczane nad komorami. Obeliski są nieznacznie zdobione atrapami okien i drzwi – idea wspólna greckim i egipskim grobowcom, ale to w końcu droga w jedną stronę. Pozostając w klimacie miejsca, mieliśmy okazję zobaczyć fragment ceremonii pogrzebowej. Wieczorem poprzedniego dnia ktoś zmarł, a wieść o tym była rozgłaszana przez człowieka przemierzającego ulice i wykrzykującego informację. Rano odbyło się odprowadzenie ciała na cmentarz poprzedzone jakimiś obrzędami przed kościołem.
Inną atrakcją są ruiny pałacu królowej Saby, której istnienia nikt w Etiopii nie podaje w wątpliwość. W muzeum w Aksum można nawet obejrzeć jedyny – domniemany – jej wizerunek. Jednocześnie jakoś nikt nie wspominał opowieści o podstępie, jakiemu uległa, a który skończył się stosunkiem z królem Salomonem i poczęciem późniejszego Menelika I. Salomon w wigilię jej odjazdu z Jerozolimy kazał podać na kolację ostre dania, a potem zaprosił ją do spędzenia nocy w tej samej co on komnacie; zgodziła się pod warunkiem przyrzeczenia jej nietykalności. Warunkiem przyjęcia warunku Saby była obietnica nietknięcia niczego, co należy do Salomona. Pragnienie spowodowane kolacją doprowadziło Sabę do skorzystania z dzbanu z wodą – tym samym pragnienie Salomona również mogło zostać spełnione.
W muzeum są również materialne pozostałości innych królów Etiopii – najbardziej wartościowe są korony, ale są i szaty ceremonialne. To dlatego, że w Aksum, pierwszej stolicy Etiopii, koronowali się wszyscy władcy tego kraju. Wszystko to umieszczone w dość prostych szafach. Zdjęć robić nie można.
W czymś, co przypomina gablotę, znajduje się kamień Ezany – władcy państwa Aksum z poł. IV w. n.e., który przyjął chrześcijaństwo – z tekstem wykutym po grecku, sabejsku i w gyyz. Nadal stoi w miejscu, w którym go pierwotnie umieszczono.
W Aksum, jak wierzą Etiopczycy, przechowywana jest Arka Przymierza. Mieści się w małym kościółku. Strażnikiem Arki jest mnich, który nie może opuścić terenu świątyni (w tym malutkiego podwórza obok niej). Nikt też nie może wejść do kościoła. Z tego powodu mnich ma przywiązany łańcuch do łydki, żeby można go było wyciągnąć, gdy umrze.
Tuż obok kościoła Arki i muzeum jest kościół zbudowany na polecenie Hajle Sellasje jako wotum za powrót do ojczyzny i przepędzenie Włochów w 1942 r.
Innym miejscem nieopodal Aksum, mającym związek z Włochami, jest Adua, w okolicach której w 1896 r. Włosi zostali pokonani przez Etiopczyków. Podobno jest tam tablica ufundowana przez przegranych z cokolwiek przewrotnym napisem „nigdy więcej”. Chcieliśmy ją zobaczyć. Nasz przewodnik skwapliwie się na to zgodził, ale okazało się, że nic na jej temat nie wie. Zaczął więc wypytywać ludzi o to, gdzie jej szukać. Ich poziom wiedzy był równy jego. Nie poddawał się jednak. Ja się poddałam. Kazałam mu przestać szukać pomnika i jechać dalej. Ba, mi było łatwiej powiedzieć, niż im wykonać. Teraz kierowca stwierdził, że musi wymienić koło. Dlaczego nie zrobił tego podczas mycia samochodu poprzedniego dnia, skoro już wtedy było widać, że jest mniej powietrza? Nie wiem. Do dziś też nie wiem, jakim cudem zdołałam zachować spokój.
Dobrze, że wiedzieli, gdzie jest Yeha. Miejscowość jest znana z ruin sabatejskiej świątyni z ok. VII w. p.n.e. Zachowała się większość zewnętrznych ścian zbudowanych bez stosowania zaprawy. W budynku obok jest coś, co w zamierzeniu ma pełnić funkcję muzeum. Jest to składzik znalezionych lub zachowanych artefaktów.
Ostatnim przystankiem miał być klasztor Abuna Yemata znany z drogi, jaką trzeba odbyć, by się do niego dostać. Malowidła stanowią miły dodatek. Pierwsza część ścieżki wiedzie po ułożonych schodkach, druga to wariacja na temat wspinaczki skałkowej, choć pionowa ściana ma na szczęście tylko 10 metrów. Paradoksalnie część druga jest o tyle łatwiejsza, że ma techniczną naturę, tj. polega na umieszczeniu we właściwym miejscu czterech łapek. Siła nie jest tak ważna, więc każdy przeciętnie sprawny sobie poradzi, jeśli nie spanikuje. Okoliczni panowie służą jako pomoc i asekuracja. Nasz przewodnik w końcu też poczuł się swobodnie.
Dla mnie zejście było trudniejsze niż wejście z uwagi na lęk wysokości. Miałam krótką chwilę, w której zastanawiałam się, po co funduję sobie takie atrakcje, za które trzeba dodatkowo zapłacić, zamiast, jak ludzie, pojechać na plażę. No ale wiadomo, że to większa potrzeba.
Na koniec mieliśmy wielką satysfakcję, tym bardziej, że na zdjęciach szlak wygląda bardziej dramatycznie.