Plan na Arabię miałam gotowy od dwóch lat, ale ponieważ po otwarciu dużo ludzi zaczęło tam jeździć, więc stwierdziłam, że jeszcze trochę poczeka. Przekonał mnie kolega Mirek stwierdzeniem: „jedź, teraz jeszcze zobaczysz coś autentycznego”. Lepszej zachęty próżno byłoby szukać.
Samolot był pełny w jednej trzeciej. Lot ląduje o 23.00. Z lotniska wyruszyliśmy ok. 20 min. przed pierwszą, a mimo tego ruch w mieście był bardzo dużo. Może to zasługa początku ichniego weekendu.
Chociaż z hotelu wytoczyliśmy się tuż przed 10.00, na Krawędź Świata dotarliśmy bardzo sprawnie, jeśli nie liczyć poszukiwania wjazdu na właściwą drogę. Musiałam zawrócić, ale po paru kilometrach był znak informujący o skręcie. Potem poszło gładko, jeśli nie liczyć tarki na pierwszych paru kilometrach. Potem było trochę kamieni i kolein, ale do bezstresowego pokonania. Odcinek od zjazdu z asfaltu do parkingu pokonaliśmy w godzinę i to zwykłą osobówką chińskiej produkcji.
Równo w południe stanęliśmy na Krawędzi. Widoki piękne. Powietrze było nieprzejrzyste, ale to dodawało miejscu tylko uroku. Miejsce świetne, ale trzeba było wracać.
Dość szybko okazało się, że znaleźliśmy się na innym szlaku. Dojechaliśmy do wału, przez który można było przejechać samochodem z wyższym zawieszeniem, choć problemem były głębokie koleiny częściowo zasypane kamieniami. Troje Francuzów chwilowo zatrzymało ruch, bojąc się jechać na przód, mimo że w zasadzie cofnąć się już nie mogli – biedna kobieta siedziała przerażona za kierownica, a po obu stronach stali panowie i mówili jej, jakie ruchy ma wykonać. Pięknie sobie poradziła. Po obejrzeniu przejazdu stwierdziłam, że nasz samochód nie ma szans. Na szczęście wśród chwilowo wstrzymanych kierowców był Saudyjczyk, który miał duży samochód i sprawiał wrażenie obeznanego z terenem. Zaoferował się pokazać objazd, ale był niesamowicie zdziwiony – jakim cudem byłam w stanie pokonać całą trasę do Krawędzi. Moje tłumaczenia, że jechałam inną drogą, odrzucał, twierdząc z całą stanowczością, że to niemożliwe, bo to jedyna droga – wiele razy tu już był. Naszą dyskusję skwitował stwierdzeniem, że jestem dobrym kierowcą. Tak się chłopina przejął funkcją przewodnika, że przy bardziej kamienistych i pełnych dziur zjazdach lub podjazdach zatrzymywał się i pokazywał mi, jak jechać. Po pewnym czasie mi samej udzieliło się zaniepokojenie, choć trzeba przyznać, że w niektórych miejscach dość łatwo można było przywalić zawieszeniem w podłoże. Udało mi się tego uniknąć. To zdecydowanie była inna droga. No i przejazd zajął nam ponad 1,5 godz.
Mijani po drodze kierowcy – wszyscy co najmniej w SUVach – mieli chyba podobne zapatrywania na sytuację do naszego pilota, bo gdy nas wiedzieli, to albo machali albo patrzyli z niedowierzaniem.
Pamiętajcie, jeśli chcecie sam prowadząc, dostać się na Krawędź Świata, szukajcie drogi, wpisując „Edge of the World new road”.
Na koniec zostaliśmy zaproszeni przez naszego pilota na obiad serwowany pod chmurką na sposób saudyjski, który miał sam przygotować. Było po 15.00, ale plan na dziś przewidywał już tylko przejazd do Burajdy, więc zaproszenie przyjęliśmy, tym bardziej że należały mu się podziękowania. Spędziliśmy razem ok. 2,5 godz., w czasie których Sulejman ugotował, przy naszej niewielkiej pomocy, kabzę, czyli danie złożone z ryżu i mięsa gotowanego z warzywami, którego produktem ubocznym był super rosół, trochę pogadaliśmy, a na koniec rozstaliśmy się, życząc sobie ponownie się spotkać. Inszallach.