Samolot ze Srinagaru do Chandigarh mieliśmy mieć o 11.25, bo wcześniejszego bezpośredniego lotu dziś nie było. Zarówno gość w obsłudze taksówek, kierowca, jak i gospodarz naszego pensjonatu zgodnie twierdzili, że koniecznie musimy być 2 godz. przed odlotem. Okazało się, że aż tyle czasu nie potrzebowaliśmy, ale gdyby było więcej odlatujących, to byłoby to uzasadnione. Kontrola bezpieczeństwa jest bowiem rozciągnięta. Z 1,5 km przed lotniskiem jest punkt kontrolny, na którym trzeba wyciągnąć wszystkie bagaże i je zeskanować. W naszym przypadku to wystarczyło, ale paru Hindusom kazali otwierać torby. Potem – jeśli przyjechało się autoryzowana taksówką, można jechać dalej, albo czekać na wózek. Przed podejściem do kontroli bezpieczeństwa kilka razy sprawdzali karty pokładowe. Nie mamy bagażu nadawanego, więc ominęło nas kolejne skanowanie bagaży przed odprawą. W zamian za to musieliśmy wypełnić kartę wyjazdową przeznaczoną dla turystów. Wczoraj wypełnialiśmy ją na wjeździe, a dziś przy wyjeździe; to samo było w Leh. Oprócz podstawowych danych chcą wiedzieć, gdzie człowiek mieszka, jaki ma zawód, kiedy się przyjechało do Indii, gdzie się było, co się widziało, gdzie był nocleg, kto go obwoził. Przed wejściem na pokład karty pokładowe sprawdzali ze dwa razy i jeszcze raz bagaż – tym razem ręcznie, a do tego każdego pasażera. Albo walczą z bezrobociem albo to wygląda na pewnego rodzaju opresję. W Chandigarh już ich nie interesowało nic z tego, co budziło zainteresowanie w Lakdah oraz Jammu i Kaszmir. Żadnej deklaracji nie musieliśmy wypełniać.
Lot był opóźniony o 75 min. z uwagi na burzę nad Dheli (jak przeczytałam w wieczornych wiadomościach 4 osoby w jej wyniku zmarły), a dodatkowo Uber, z którego mogliśmy skorzystać w Indiach po raz pierwszy, nie spieszył się po nas, i w konsekwencji tego nie zdążyliśmy na ostatnie oprowadzanie po Corbusierowskim kompleksie kapitolińskim, które było o 15.00. Każdego dnia są trzy takie wycieczki: o 10.00, 12.00 i 15.00. Na włażenie do środka nie było szans, ale liczyłam na to, że choć z zewnątrz obejrzymy budynki. Przedostaliśmy się na tył budynku Sądu Najwyższego, gdzie w pustej niecce basenu jest parking motocykli, wygrzebaliśmy się z niego i już zadowolona szykowałam się do zrobienia zdjęcia, gdy wyhaczył nas strażnik i kazał się nie ruszać. Dobrze, że nie zaczął strzelać. Podszedł do nas i kazał nam się wycofać i wrócić z pozwoleniem, którego dziś nie mogliśmy uzyskać. Nie dał się namówić na żadne zdjęcia, nawet jedno. Zrozumiałabym może zakaz wchodzenia do środka budynków publicznych, ale uniemożliwianie oglądania ich z zewnątrz, nie mówiąc o ich fotografowaniu jest absurdalne. Państwo policyjne.
Powiodło nam się za to obejrzeć wystawę w malutkim muzeum Sądu Najwyższego, która jest dość przypadkowa. Na uwagę zasługuje oryginał konstytucji Indii. Można się też przekonać, że wzory formularzy w sprawach sądowych nie są wymysłem Komisji Europejskiej, która w tej sprawie poddała się inspiracji. W l. 30 XX w. w Pendżabie administracja angielska wydawała wyroki na formularzach.
Innym bardzo ciekawym spostrzeżeniem było to, jak traktuje się akta. Przed wejściem do sądu stały torby z oznaczeniem profesjonalnych pełnomocników prowadzących sprawę, czekające na odbiór. Nikogo nie martwiło to, że ktoś niepowołany je zabierze. Nikt ich nie pilnował.
Na elewacji sądu spotkaliśmy też pierwszą małpkę w Indiach, tyle że była smutna. Złośliwi mogliby powiedzieć, że to właściwa kreatura na właściwym miejscu. Spotkaliśmy też pierwszego słonia w Indiach, tyle że sztucznego, bo na placu zabaw w Ogrodzie Zapachów. Nic nie pachniało, ale i nie śmierdziało. Sadzonki jakiś kwiatów dopiero niedawno zostały posadzone.
Muzeum Architektury i Muzeum Sztuki również były już nieczynne, a wejście było zamknięte. Zdjęcia robiliśmy przez plot.
Przemieszczaliśmy się po mieście częściowo piechotą, a spacer było o tyle przyjemniejszy, że wzdłuż szerokich ulic (przynajmniej dwa pasy w każdym kierunku) jest mnóstwo drzew. No i duża część zabudowy jest utrzymana w stylu nowoczesnym, nawiązującym do najlepszych cech modernizmu.
Dzisiejszy obrót spraw pokrzyżował nam trochę plany. Uznaliśmy, że jakkolwiek formalnie moglibyśmy „zaliczyć” Corbusierowski wpis na listę UNESCO, to jednak warto zobaczyć coś więcej. Dokonaliśmy więc zmiany rezerwacji biletów lotniczych na kolejny odcinek (za daromo!), przyjmując, że przy kolejnej bytności w Indiach Chandigarh może nam nie być po drodze.