Na niedzielę był przewidziany przejazd do Marrakeszu, ale przez chwilę miałam nadzieję, że uda się zobaczyć coś jeszcze. Postanowiliśmy jednak iść na mszę. W Rabacie była o 11.00, a w Casablance o 10.30 wg rozkładu na stronie diecezji. Wstaliśmy więc rano, żeby z Rabatu, w którym mieliśmy nocleg, dotrzeć na czas do Casablanki. To się udało. Pod wskazane miejsce dojechaliśmy odpowiednio wcześniej, jednak kościoła nie było. Obeszliśmy okolicę, ale nic to nie dało. Na stronie była informacja, że nieopodal jest jeszcze inna msza o 11. Tam pojechaliśmy. W środku pełno ludzi i prawie sami czarnoskórzy – sądząc zarówno po odcieniu skóry, jak i stroju – z każdej części czarnej Afryki. Białych było może 5%.
Msza zaczęła się z parominutowym opóźnieniem i trwała 2,5 godz. Co tam się działo?! Najpierw był chrzest dziecka, potem przyrzeczenia przedślubne (nawet nie wiedziałam, że takie są – większość par narzeczonych była już jakiś czas razem, bo miała dzieci), potem odnowienie przyrzeczeń małżeńskich, potem błogosławieństwo dzieci. Bałam się myśleć, co będą błogosławić dalej. A robią to porządnie, łącznie z nałożeniem rąk na każdego błogosławionego. To wszystko przerywane długimi śpiewami. Do tego ofiara była zbierana w ten sposób, że podchodziło się pod ołtarz, żeby wrzucić datek, tak samo jak długa procesja z darami (obejmująca również rzeczy dla potrzebujących, np. zgrzewki wody, ale i butelki wina). Towarzyszyły temu tańce, jakie są związane ze śpiewem, czyli brak podskoków, tylko ruch ciała. I to było wręcz porywające. Okropna natomiast była starsza, biała Francuzka, która – z jednej strony – chciała być bardziej czarna od Murzynów, a z drugiej – chyba przejawiała gorliwość neofity, bo zaczęła tańczyć jakby była na jakiejś imprezie – widok żenujący.
Gdzieś w połowie moja cierpliwość została wystawiona na próbę. Musiałam się pogodzić z tym, że plany trzeba będzie zmienić. Zostało mi tylko podziwiać ten swego rodzaju spektakl. Najciekawsze było to, że wierni dość szybko przechodzili w stan skupienia – komunia była przyjmowana z nabożeństwem. Porządku pilnowała służba liturgiczna. Zadziwiające było natomiast to, że szopka, choć co do zasady wiernie oddawała bliskowschodnie budowle, była pokryta imitacją śniegu.
Zmierzając do kościoła, przejeżdżaliśmy przez zdecydowanie gorszą dzielnicę, w której głównymi mieszkańcami są uchodźcy z innych krajów afrykańskich.
Dzięki temu zobaczyliśmy trochę inną Casablancę, która jako całość okazała się być bardzo różnorodna i dlatego ciekawa. Zmieniam więc mój wniosek – to miasto należy zobaczyć.
Podjechaliśmy również pod meczet Hasana II, największy meczet w Maroku, ukończony w 1993 r. jako dar narodu za panowanie swego imiennika, ojca obecnego króla. Wyjątkowo można do niego wejść, ale ponieważ zwiedzanie jest tylko z przewodnikiem i musielibyśmy czekać pół godziny, bo modlitwy jeszcze trwały, to zrezygnowaliśmy, tym bardziej że za wstęp chcieli 130 dinarów od osoby. Z zewnątrz wygląda ładnie, co jest w części zasługą położenia tuż nad samym oceanem.
A potem autostradą dotarliśmy równo o zmierzchu do Marrakeszu.