Wróciliśmy z przygodą. Na lotnisku we Frankfurcie, mimo że byliśmy przy bramce o czasie i samolot jeszcze nie odleciał, pracownicy oświadczyli, że nie polecimy. Na pytanie dlaczego, odpowiedzieli, że wiedzieli, iż jest długa kolejka do odprawy paszportowej (była) i w związku z tym nie mogli oszacować, ile nam to zajmie i wobec tego nie mogli czekać na nas (ale wywoływania nie było). Absurd totalny i głupota, jakiej po Niemcach się nie spodziewałam, ale ostatnio każdy pobyt w tym kraju kończy się jakimś odpałem. Chyba dopadł ich kryzys. Efekt był taki, że mieliśmy zabawę z przebukowaniem lotu, ale na szczęście udało się załapać na kolejny, choć dzięki temu straciłam jeden dzień cennego urlopu.
Jeśli chodzi o podsumowanie Namibii, to plan został zrealizowany ponad normę, co było możliwe dzięki porannej pobudce. Gdyby ktoś miał wątpliwość, to w ten sposób może się przekonać o prawdziwości stwierdzenia: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, zwłaszcza że ciemno robiło się między 18.30 a 19.00. Tylko trzy razy dotarliśmy w ciemnościach do noclegu.
Zobaczyliśmy różnego rodzaju atrakcje i byliśmy w różnych zakątkach kraju, również w tych rzadko uczęszczanych. Nie wszystkie zapierały dech w piersiach, ale wyznaję zasadę, że warto zobaczyć jak najwięcej, bo miejsca przeciętnie interesujące także, a czasem przede wszystkim budują właściwy obraz kraju. Mamy satysfakcję z tego, że zrobiliśmy trasę, której podobno w tym czasie zrobić się nie dało. Wbrew temu, co się może wydawać, nie jesteśmy bardziej zmęczeni niż po innych tego typu wyjazdach. Co do zasady mieliśmy wystarczająco dużo czasu na poszczególne miejsca, jak również na to, żeby sobie posiedzieć wieczorem np. przy piwie.
Czytaliśmy również miejscowe gazety, a zwłaszcza The Namibian, który wychodzi codziennie i kosztuje 5 NAD. Bardzo dobre źródło wiedzy uzupełniające spostrzeżenia.
Byliśmy tylko w jednym muzeum, gdyż pozostałe, na które mieliśmy ochotę, były nieczynne w weekendy. Widać mają dużo wolnego czasu, żeby zwiedzać w tygodniu. Jeśłi chodzi o czas pracy różnych placówek, to o 19.00 zamyka się większość sklepów i tylko niektóre są otwarte do 20.00. Alkohol można kupić w wydzielonych miejscach, ale w dni robocze tylko do 19.00, w soboty do 13.00, a w niedzielę i święta tego rodzaju asortyment jest wyłączony z obrotu.
Największe wrażenie zrobiły na mnie zwierzęta – doświadczenie bliskich spotkań było świetne. Na drugim miejscu jest przyroda, na trzecim – ludzie. Co do spotkanych osób, to dosłownie ze wszystkimi Namibijczykami obowiązuje small talk polegający na zadaniu pytania: how are you i odpowiedzi na nie. I jest to naprawdę dobrze widziane. Nie stosują się do tego Burowie, którzy – jak wynika z naszych doświadczeń – są, jak kto woli, albo chamscy, albo zupełnie niewychowani. Nie odpowiadają na dzień dobry, do widzenia, zachowują się jakby byli najważniejszymi ludźmi w danym miejscu. Nie darmo słowa Bur i gbur mają ten sam źródłosłów.
Po Namibii podróżuje się dość dobrze pod warunkiem, że człowiek przyzwyczai się do jazdy po drogach innych niż asfaltowe i tego co się z nimi wiąże: pyłu dostającego się do samochodu, wybojów, dziur, muld i tarki na drodze, a także huku. Pociecha jest taka, że tamtejsze samochody są przystosowane do tych warunków i można dość szybko się nimi przemieszczać. Mogę potwierdzić, że prawdą jest to, co czytałam o Toyotach na rynek afrykański – to samochód zaprojektowany dla Afryki i wykonany w Afryce – żaden kamienie i wyboje mu nie straszne. Nasz pojazd spisał się dobrze. Przejechaliśmy nim 6968 km. Doliczając do tego odcinek do i z Wodospadów Wiktorii wychodzi ok. 7500 km.
Przy oddaniu samochodu nikt niczego nie chciał, więc zakładam, że temat płatności został rozwiązany. Zaskoczyło mnie jedynie to, że gdy człowiek odbierający dowiedział się, że tankowaliśmy w Windhuk, kazał dolać paliwa na stacji obok lotniska. Zmieściły się 2 litry i to dolane pod korek, bo to standard.
Obawiałam się jazdy po zmroku z uwagi na możliwość spotkania ze zwierzętami. Obawy były nieuzasadnione i moim zdaniem jest to mniej prawdopodobne niż w Polsce. Co prawda pojawiają się znaki informujące o dzikiej zwierzynie, ale niemal wszystkie tereny, przez które przejeżdżaliśmy, były ogrodzone, co oznacza, że stanowią własność prywatną. Szansa, że przedostanie się przez którąś linię ogrodzeń dziki zwierz, jest więc mała. Większe zagrożenie stanowią krowy i kozy, które są wypasane przy drogach i które swobodnie włażą na drogę, ale to problem dzienny.
Ruch był malutki, z wyjątkiem drogi pomiędzy Windhuk i Rundu, na której natężenie było małe. Największą grupę użytkowników dróg stanowili turyści i kierowcy TIRów. W Namibii jest bardzo mało samochodów. Dla przeciętnego mieszkańca dystans nawet 200 km wydaje się ogromnym odcinkiem. To nic dziwnego, skoro większość ludzi porusza się tylko lokalnie i to głównie pieszo.
Stacji paliw nie ma za dużo, ale są tak rozmieszczone, że pozwalają na pokonanie dystansu pomiędzy nimi bez stresu. Średnia cela benzyny to 20,28 NAD.
W Namibii nie ma w zasadzie toalet, jeśli nie liczyć tych na stacjach paliw. Nie każdy jest Kilerem i czasem trudno doczekać się stacji, która jest za 300 km.
Nocowaliśmy w tzw. lodgach. Średnia cena za taki obiekt to 250 zł, wyłączając z tego trzy noclegi, które były zdecydowanie droższe, ale była to świadoma decyzja wynikająca z dogodnej lokalizacji. Większość noclegów rezerwowaliśmy przez booking.com. Nie dotyczyło to trzech obiektów należących do państwowego operatora – w tym przypadków rezerwacje były robione przez ich stronę. Jeden obiekt rezerwowaliśmy telefonicznie, biorąc namiary z przewodnika – w Ruacanie nie znaleźliśmy obiektu przez booking.com.
Nie w każdym obiekcie był Internet. Co prawda mieliśmy kartę SIM, ale nie w każdym miejscu był zasięg.
95% miejscówek, w których spaliśmy, miała restaurację, co było dla nas ważne, bo podczas wyjazdów praktykujemy turystyczną ramadanu, tzn. jemy śniadanie i po zmroku kolację, żeby nie tracić czasu w ciągu dnia. Zresztą z tego, co zauważyliśmy, nawet gdybyśmy chcieli zmienić obyczaje żywieniowe, nie byłoby łatwo wszędzie znaleźć knajpę na obiad – przy dużych atrakcjach jest to możliwe, w innych miejscach takie miejsca nie rzuciły nam się w oczy.
Namibia jest bardzo dobrym krajem dla miłośników steków. Oprócz wołowiny można zjeść mięsko z hodowlanych zebr, kudu itp. z czego korzystałam. Amatorzy ryb również będą mogli się posilić. Najbardziej zaskakującym posiłkiem, jaki spotkaliśmy, był ten określony jako Russian. To parówka najgorszego sortu serwowana w bułce lub z frytkami. Moją zjadł pies.
Najmniej jest warzyw, ale tubylcy co do zasady nie zajmują się ich uprawą; to samo dotyczy owoców. Większość tego typu produktów importują. Jak nam powiedział jeden człowiek, z którym o tym rozmawialiśmy, wynika to z tego, że Namibijczycy są leniwi.
Śniadanie było na początku pewnym wyzwaniem. Bufet zawierał podstawowe produkty typu: płatki, ser żółty, czasem wędlina, dżemy. Gdy już się tym najedliśmy przychodził ktoś z obsługi i pytał, czy chcemy jajka, bekon itp. Po dwóch takich śniadaniach od razu ordynowałam jajka, nie czekając na pytanie i w związku z tym skracając czas na ich podanie. Wszystko bowiem wymaga odpowiedniej atencji, co czasem znacznie przedłuża proste czynności.
W większości miejsc można płacić kartą – czasem jest to oczekiwana metoda uiszczenia należności. Gotówką można płacić w randach i dolarach namibijskich – przelicznik to 1:1. Zabawne było to, gdy płaciliśmy za coś przy użyciu obu walut.
Mówiąc krótko, jesteśmy bardzo zadowoleni.