W Latakii atrakcji w zasadzie nie ma, jeśli nie liczyć katedry katolickiej oraz morza.
W Tartusie było trochę lepiej. W mieście jest dawny kościół będący obecnie muzeum. Za to rzut kamieniem od brzegu jest jedyna zamieszkana syryjska wyspa: Arwad – przedostanie się do niej łódką zajmuje ok. 20-25 minut. Podczas rejsu można próbować zrozumieć, jak czują się kandydaci na uchodźców: łódki nie mają żadnych szalup ani kamizelek ratunkowych, a znajduje się na nich sporo ludzi. Przewoźnicy są uczynni – nawet zawrócą, gdy dostrzegą na brzegu chętnego.
Wyspa jest mała, ale straszliwie zaśmiecona – to najbrudniejsze miejsce, jakie widzieliśmy w Syrii. Na szczęście można ją obejść dookoła w 30 minut i to zatrzymując się w celu zrobienia zdjęć. Najciekawsze miejsce to stocznia drewnianych stateczków. Cytadela, która mogłaby być atrakcją, ginie w morzu wielkiego dziadostwa, a wejście do niej było zamknięte.
Tuż pod miastem jest Amrit. Ci, którzy znają sieć kebabów warszawskich o tej nazwie, mogą przyjąć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że jej założyciel pochodził z Tartus. To jednak nie kebaby przywiodły nas do tego miejsca. Jest tam stanowisko archeologiczne – niestrzeżone, niebiletowane i rozlokowane w dwóch punktach. W pierwszym jest fragment świątyni fenickiej oraz coś, co wygląda na stadion lub mały hipodrom. W drugim są grobowce królów wyglądające jak ule. Wszystko z okresu V-III w. p.n.e. Tam spotkaliśmy trzech Rosjan. Sądząc po ich wyglądzie, byli to żołnierze, którzy w wolnej chwili poznawali Syrię. Byli sympatyczni, jak zwykle, gdy występują pojedynczo.
W drodze do Krak des Chevaliers, istotnego z uwagi na położenie wzdłuż drogi z Antiochii do Bejrutu oraz do morza, objętego wpisem na listę UNESCO razem z Zamkiem Saladyna, widzieliśmy z oddali zamek Margat, który jest niedostępny dla zwiedzających od paru ładnych lat i wygląda na to, że w najbliższym czasie nie zmieni się to. A szkoda, bo nawet z oddali wygląda imponująco.
Trzeba więc tym bardziej docenić to, że Krak des Chevaliers jest otwarty dla turystów. Podziwianie go zaczęliśmy od sąsiedniego wzgórza, z którego doskonale widać jego sylwetkę. Wygląda jak z bajki. Równie dobrze wygląda od środka. Wrażenie robi jego rozmiar, projekt oraz wykonanie. Jego budowniczowie chyba mieli świadomość doskonałości dzieła, bo najwyraźniej ku przestrodze i sobie, i tym, którzy po nich przyjdą, zamieścili taki napis: „Chociażby było bogactwo, i mądrość, i organizacja, to jednak sama pycha wszystko zbezcześci”.
Po zamku można łazić do woli – dostępny jest każdy fragment, na który człowiek jest w stanie wejść. Zabezpieczeń nie ma – tylko rozsądek jest wymagany. Śladów zniszczeń z ostatniej wojny wielu nie ma, choć podczas bombardowań została uszkodzona kaplica. Może dlatego nie można do niej wejść.
Na zamek mieliśmy widok również z okna hotelu, w którym mieliśmy nocleg. Ja niestety długo się nim nie nacieszyłam, gdyż zmogła mnie niemoc żołądkowa mimo całodziennego postu. Jakkolwiek atak był jednorazowy, to na tyle silny, że w jego efekcie przespałam 11 godzin.