Z planu wynikało, że na przemieszczenie się z Aberdeen do Liverpoolu mamy dwa dni wypełnione zwiedzaniem głównej wyspy Wielkiej Brytanii. Wszystko po to, żeby we wtorek wieczorem wsiąść na prom płynący na wyspę Man. Od rana pogoda była zła. Nie dość, że miejscami lało, to jeszcze i wiało. Po południu zadzwonili jednak od przewoźnika z pytaniem o to, czy odpowiada nam wcześniejsza godzina odpłynięcia z wyspy Man. Uznaliśmy, że skoro zmieniają godziny powrotu, to popłyniemy. Wieczorem sprawdziliśmy stronę przewoźnika, a tam komunikat, że z uwagi na warunki pogodowe decyzja zostanie podjęta przez kapitana do 13.00 kolejnego dnia. Poranne prognozy zapowiadały silny wiatr na kolejne trzy dni.
Następnego dnia, podczas zwiedzania Durham, na stronie zamieszczono informację o odwołaniu naszego promu. W środę nie było porannych rejsów, więc – zakładając poprawę pogody i dostępność miejsc – prom odpływałby wieczorem i wracał w czwartek wieczorem lub w nocy. Prognoza nie wskazywała poprawy, a dodatkowo mieliśmy rezerwacje na kolejne promy na piątek, więc ta opcja odpadła. Przez chwilę rozważaliśmy przedostanie się na wyspę Man samolotem – ceny biletów z wylotem w środę rano i powrotem wczesnym popołudniem wynosiły ok. 500 zł dla osoby, czyli tyle co prom w jedną stronę. Na miejscu mielibyśmy pomiędzy czasem przylotu i odlotu – przy punktualności samolotu – 3 godziny bez samochodu (wynajem samochodu to cena ok. 350 zł). To rozwiązanie nie miało dla nas sensu – chcieliśmy coś zobaczyć, a nie tylko wydać kasę, żeby postawić stopę na lotnisku i powiedzieć, że byliśmy na wyspie Man. To nie jest żadne zwiedzanie, tylko „zaliczanie”.
Poprosiliśmy o zwrot pieniędzy. Bilet kupowaliśmy przez oddział polski pośrednika, więc kasy jeszcze nie mam. Dla porównania – zwrot za bilety na Kildę miałam następnego dnia.
W ten sposób po raz kolejny wprowadziliśmy modyfikację naszej trasy. Bywa i tak.