Kupując bilety na kolejny wyjazd, okazało się, że stosunkowo tanio można lecieć z całodniową przesiadką w Pekinie. Dla mnie to była korzyść, bo – po pierwsze – w Pekinie jeszcze nie byliśmy, a po drugie – po 24 godzinach w samolocie do Sydney stwierdziłam, że takich atrakcji należy unikać.
Opcja przesiadkowa w Pekinie ma i ten plus, że nie trzeba płacić za wizę i przechodzić całej radosnej przygody z jej uzyskaniem. Wystarczy – tak jak w naszym przypadku – odstać 3,5 godz. w kolejce po pozwolenie zezwalające na 144 godzinny pobyt w granicach miasta przesiadkowego. Kolejka nie była długa, ale do obsługi przydzielona była tylko jedna osoba, która zresztą zadawała dodatkowe pytania. Po przejrzeniu naszych paszportów włączył się czujnik typu „wykrywacz szpiegów” i zaczęło się maglowanie o to, po co jeździmy ciągle na Bliski Wschód i w dlaczego w ogóle gdzieś się wybieramy. Uspokoiło ją dopiero moje stwierdzenie, że wszędzie jeździmy razem, bo przynajmniej razem zginiemy. Później sobie pomyślałam, że u mnie raczej takie oświadczenie zapaliłoby czerwoną lampkę, ale wtedy pozwolenie już mieliśmy.
Na marginesie – być może takie podejście w obecnych czasach nie jest zupełnie niedorzeczne. Jedno z małych dzieci, gdy pilot korygował kurs nad Rosją, zaczął głośno dopytywać matkę, co się dzieje i czy nas nie zbombardują.
Ponieważ wylądowaliśmy nad ranem na lotnisku stołecznym (BCIA), to w szeroko pojętym centrum byliśmy o 9.00. Od razu przekonałam się, że różne niesłychane z europejskiego punktu widzenia opowieści mogą być prawdziwe. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, to grupowe ćwiczenia na skwerku. To, że plują, idąc ulicą, już mnie mniej zdziwiło, ale swoje robi sąsiedztwo.
Zaczęliśmy od obejrzenia tłumów w okolicach świątyni Lamy. Albo w sobotę było święto, na co mogły wskazywać tradycyjne ubiory niektórych kobiet, albo po prostu pogoda zachęciła do wyjścia z domu, bo sznur ludzi ciągnął na miejsce, co przełożyło się na kolejkę po bilety, więc zrezygnowaliśmy.
Woleliśmy się wybrać do kompleksu szkoły konfucjańskiej (odpowiednik polskiego KSAPu, czyli szkoły dla urzędników rządowych) słynącego ze 189 kamiennych steli, na których wyryto 13 pism Konfucjusza. Prace zaczęły się w 1791 r. i trwały 12 lat. W obecnym miejscu tablice znajdują się od 1956 r. i są ustawione rzędami w pawilonie-bibliotece. Zainteresowanie tym miejscem na szczęście było zdecydowanie mniejsze, więc przyjemnie było szwendać się pomiędzy poszczególnymi dziedzińcami, które kryły mniejsze lub większe świątynie lub inne pomieszczenia tym bardziej, że było trochę cienia, a główna świątynia jest otoczona sadzawką. Do tego można sobie pooglądać różne przedstawienia patrona, przed którego jednym z pomników jakieś szkolne dzieci biły pokłony. Bilet dla jednej osoby to 30 juanów.
Piechotą przedostaliśmy się pomiędzy hutongami do Jingshan Park. Obecne hutongi (typowe budynki mieszkalne) to podobno rekonstrukcja. Sądząc z ich stanu i mają w pamięci hutongi koreańskie, które były drewniane, mogę tylko powiedzieć, że dobrze się stało, iż zdecydowano się wyburzyć wersje pierwotną. Zakładając nawet optymistycznie, że nie strawiłby ich żaden pożar i przetrwałyby do dziś, wyglądałyby pewnie jak slums. I piszę to jako wielbiciel oryginalnych zabytków. A tak mamy niską mamy zabudowę z wąskimi przejściami obstawionymi tym, co bliskie duszy danego mieszkańca. Ale przynajmniej się nie wali.
Na Górze Węglowej, bo tak podobno należy przetłumaczyć Jingshan, która jest sztucznym tworem, są dwie świątynie, spod których rozciąga się widok na miasto. W ogrodzie natomiast kłębiły się tłumy fanów pięknych kwiatów. O ile Japończycy słyną z umiłowania wiśni, to Chińczycy nie gardzą żadną rośliną i namiętnie robią im zdjęcia. Bliższe mi jest podejście Chińczyków, więc tym chętniej fotografowałam ich, gdy z kolei oni próbowali zyskać najdoskonalsze zbliżenia kwiecia. Piękne widoki, koszt 45 juanów od osoby.
Po wyjściu z parku, po drugiej stronie ulicy jest brama do Zakazanego Miasta, tyle tylko że wyjściowa. Musieliśmy drałować 3 km, żeby dotrzeć do wejścia, bo z jakichś nieznanych mi powodów bramy nie służą obu celom. Mimo tego, że nie mieliśmy rezerwacji biletów, bez problemu kupiliśmy bilet (60 juanów od osoby). Było to jedno z niewielu miejsc, w których można była zapłacić kartą (drugie takie to lotnisko; w innych trzeba było mieć aplikację – mieliśmy Alipay, ale automatach biletowych na stacjach metra nie działał, można było za to płacić gotówką lub po dorwaniu obsługi Alipay).
Zakazane Miasto to tak naprawdę kompleks pałacowy, ale wiadomo, że ludzie lubią przesadę, więc nazwa się przyjęła. Jeśli jednak człowiek sobie uświadomi właściwie rolę danego miejsca, to przestaje być zdzwiony, że dostęp do niego był ograniczony - żeby nie szukać daleko, pałace królów angielskich też nie są otwarte zawsze i dla każdego. Z jednego dziedzińca przechodzi się do kolejnego, który nierzadko prowadzi do kolejnych. I tak chodząc niespiesznie, można spędzić cały dzień. My spędziliśmy tam 3 godz., bo nie modliliśmy się do każdej ściany, ale też trzech bocznych pałaców nie widzieliśmy. Gdy stamtąd wychodziliśmy była zresztą już 16.45, a o 17 zamykali, więc czułam się rozgrzeszona. Zresztą muszę przyznać, jako osoba niemająca wielkiego pojęcia na temat sztuki chińskiej, że wszystkie pałace wyglądają bardzo podobnie. Szczerze mówiąc, przez swoją ignorancję nie dostrzegłam wielu różnic pomiędzy zabudową centrum konfucjańskiego a Zakazanym Miastem.
Wychodząc z Zakazanego Miasta, znowu musieliśmy je obejść w połowie, żeby dotrzeć do Tienanmen. Oczywiście po drodze były ze trzy punkty, w których skanowano dokumenty i sprawdzano plecaki i torby. Przed wejściem do każdego zabytku były skanery, ale dopiero w okolicach placu zainteresowano się zawartością, a najbardziej książkami. Widać język polski musi być bardzo popularny w Chinach, bo z dużą ciekawością je kartkowano i przyglądano się im, choć musi budzić pewien ferment w umysłach, bo nawet raz kazano nam schować przewodnik do plecaka, czego zrobić nie mogliśmy.
Zarówno przed budynkiem z podobizną przewodniczącego Mao, jak i na placu było sporo ludzi. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali – sądziliśmy, że na zmianę warty czy coś podobnego, bo ustawili się w szpalerze, ale gdy wybiła pełna godzinie nic się nie wydarzyło. Może po prostu to zwyczajne oddawanie hołdu.
Nie dość tego, że sam plac jest dobrze strzeżony (zarówno za pomocą check pointów, jak i wszechobecnych kamer), to nawet w przejściach podziemnych wokół niego są rozstawieni żołnierze w galowych mundurach stojący na baczność, ale jak ich zapytałam o wejście do metra, to odpowiedzieli i nawet się uśmiechnęli. Najgorsze jednak było to, że pozamykali część przejść wobec czego należało trzy razy schodzić przejściem podziemnych, żeby dostać się do metra, do którego w normalnym stanie rzeczy można było dotrzeć przechodząc przez jedno przejście dla pieszych.
Po całym dniu mieliśmy dosyć. Przeszliśmy po mieście 19 km, taszcząc ze sobą plecaki. Ponieważ zapadał zmierzch, wróciliśmy na lotnisko.