Dzięki spacerowi po Pekinie lot minął bardzo szybko, gdyż go po prostu przespaliśmy. Na lotnisku w Auckland wszystko poszło sprawnie do tego stopnia, że po 2,5 godz. od wylądowania byliśmy w hotelu. Będziemy poruszać się samochodem.
Pozytywnym efektem ekscytacji podróżą było to, że obudziłam się dziś nad ranem, dzięki czemu i kupiłam bilety na kolejne dni, i wyruszyliśmy rano. Pierwsze kroki skierowaliśmy na północ.
Zaczęliśmy od drzew kauri, które są jednymi z najstarszych na ziemi – pojawiły się ok. 20 mln lat temu. Obecnie można jest spotkać tylko na obszarze ok. 7,5 tys. ha. Najstarsze osobniki są potężne – mają wielkie pnie, jeśli chodzi o obwód i wysokość. Zanim jednak zetknęliśmy się z nimi osobiście obejrzeliśmy wystawę w Muzeum Kauri w Matakohe (wstęp 25 dolarów nowozelandzkich – NZD). Samym roślinom poświęcono niewiele miejsca, zdecydowanie więcej ich eksploatacji: od wycinki w różnych okresach, do transportu i przetwórstwa, po poszukiwania żywicy, która była nowozelandzkim złotem i podobnie była tropiona – po prostu przekopywano i przesiewano podłoże. Ciekawą część ekspozycji stanowią scenki i zdjęcia przedstawiające życie codzienne pierwszych osiedleńców europejskich, którzy postanowili zrobić użytek z bogactwa lasu.
Najlepsze okazy kauri można podobno zobaczyć w lesie Waipoua. Okazało się jednak, że zarówno punkt informacyjny, jak i szlaki prowadzące do najciekawszych okazów są zamknięte. Byliśmy rozczarowani. Co prawda po drodze widzieliśmy młode osobniki, które – jak sądziliśmy – dawały przedsmak starości drzew kauri, ale jednak nie tego oczekiwaliśmy. Jak się jednak okazało, nie wszystko było stracone. Dostępny dla turystów był dziś Król Lasu – Tane Mahuta; kauri, którego pień ma 17,7 m wysokości i 13,8 m obwodu. Byliśmy uradowani. Niestety najlepsze zdjęcie nie odda jego rozmiaru.
Równie dostojnym miejscem, które dziś odwiedziliśmy, było Waitangi. To tu bowiem tworzyła się świadomość odrębności Maorysów. Jedna z pierwszych tablic na wystawie głosi, że w tym miejscu wykuwał się naród Nowej Zelandii, i jakkolwiek z punktu widzenia etosu państwowego mogę zrozumieć takie podejście, to jednak nie jest to prawda. Wszystko zaczęło się od tego, że wysłannik królowej angielskiej z lat trzydziestych XIX w. chciał mieć przedstawicielstwo tubylców, z którym mógł się układać w sposób wiążący wszystkich wodzów. Zaczął więc uświadamiać poszczególnym osobistościom plemiennym, że stanowią pewną jednorodną grupę. Skłonił ich nawet do podpisania w 1835 r. deklaracji niepodległości, która była niczym innym, jak stwierdzeniem, że zbiór tamtejszych plemion stanowi pewną spójną całość, która może ze sobą współpracować. To była uwertura do zawarcia przez Maorysów 5 lutego 1840 r. traktatu z Waitangi, na mocy którego Maorysi poddali się zwierzchności królowi angielskiemu, choć tego w ten sposób nie rozumieli. W wersji maoryskiej użyto bowiem słowa „zarząd”, a w angielskiej – „zwierzchnictwo”. Zawsze należy zadbać o zaufanego tłumacza. Dopiero walki, które miały miejsce w następstwie tego traktatu, jak również przymusowa współpraca nierównych stron powoli prowadziła obie strony do stwierdzenia o nieuchronności dalszej kohabitacji. Proces ten zakończył się w 1975 r., wydaniem ustawy o traktacie z Waitangi, która go uznawała jako prawo obowiązujące i ustanawiała trybunał mający czuwać nad przestrzeganiem traktatu. Wg mnie dopiero od tego momentu można mówić o narodzie nowozelandzkim. Duży wpływ na to miał udział Maorysów zwłaszcza w I i II wojnie światowej.
Twórcami wystawy byli z pewnością zwolennicy angielskiego spojrzenia na sprawę, ale czyni ją to tym bardziej ciekawą. Warto wydać 60 NZD.
W Waitangi – oprócz muzeum poświęconego traktatowi i domu, w którym został zawarty – jest także symboliczny cmentarz upamiętniający poległych maoryskich żołnierzy wojsk nowozelandzkich biorących udział w II wojnie światowej oraz wystawa im poświęcona, a także świetlica maoryska. To wszystko, jak również piękne położenie na zboczu wzgórza spadającym do zatoki sprawiło, że po 2 godz. wychodziliśmy pełni niedosytu i tylko dlatego, że już zamykano.
Wracając do Auckland, obejrzeliśmy mały wodospad oraz szalet publiczny zaprojektowany przez austriackiego architekta Hunderwassera.