Jedna z pierwszych scen z pierwszej części Władcy Pierścieni, która prezentuje Golluma, była nagrywana w jaskini świetlików Waitomo. Niezależnie od tego, że Gollum jest świetną postacią, to i świetliki są super. Bez żalu kupiliśmy więc za 75 NZD od osoby bilety na czterdziestominutowe zwiedzanie.
Szkopuł w tym, że w małym jeziorku jaskiniowym, w którym te na zielono świecące stworzonka (Arachnocampa luminosa) występują w największym natężeniu, przebywa się tylko parę minut. Sądziłam, że większą część wycieczki zajmie „rejs” po podziemnej rzece, podczas którego z zadartą głową będzie można oglądać świetliki. Tak jednak jest tylko w części - za dużo sobie wyobrażałam, choć świetliki robią robotę. Za to organizatorów należy pochwalić za scenerię – ciemność, delikatne pluski wody o łódkę, którą się płynie po sznurku, i zakaz rozmów.
Pozostały czas przeznacza się na obejrzenie stalaktytów i krótką opowieść na temat świecących larw, które żywią się niczym pająki – wytwarzają nici, które wypuszczają, żeby za ich pomocą złowić owady. Są na tyle drapieżne, że nie gardzą swoim pobratymcem, gdy za bardzo się zbliży.
Uporawszy się z wizytą w Waitomo Caves, udaliśmy się do New Plymouth. W samym mieście nie ma jakichś szczególnych atrakcji, ale chciałam zobaczyć wulkan zwany Mount Taranaki. Dojeżdżając do New Plymouth, widzieliśmy go niczym nie osłoniętego, tyle że z daleka. Gdy już dotarliśmy do centrum informacji turystycznej, w którym zaczynają się szlaki, całkowicie przesłaniały go chmury. Na miejscu skorzystaliśmy z dwóch króciutkich tras, oglądając drzewa, które mogły być inspiracją do nadania formy Tolkienowskim entom. Przynajmniej nie było żal, że drzewa zasłaniają nam widok na górę.
Po drodze do Wellington zatrzymaliśmy się w Putiki, mając nadzieję, że uda nam się zobaczyć wystrój kościoła w stylu maoryskim. Drzwi były jednak zamknięte. Co prawda była informacja o nr telefonu, pod którym można umawiać się na zwiedzanie, ale było tuż przed 17.00.
Mając na uwadze to, że jesienią zabytki są czynne do 17.00, daliśmy sobie spokój.
Do Wellington dotarliśmy parę minut po 19.00. Póki co, to nasz rekord szybkości stawienia się w hotelu.