Późno, ale w końcu się udało. Pora na podsumowanie wyjazdu.
Podstawowym pozytywnym zaskoczeniem było to, że Nowa Zelandia okazała się tańsza niż zakładałam. Wyjazd kosztował nas sporo mniej niż pobyt na Wyspach Owczych i w Szkocji we wrześniu ubiegłego roku.
Wpływ na to miał też i nasz sposób spędzania czasu, który wykluczał wizyty w restauracjach. Ponieważ przyjeżdżaliśmy późno, to z reguły zjadaliśmy resztki ze śniadania. Parę razy ugotowaliśmy obiad sami, a parę razy jedliśmy w miejscach szybkiej obsługi, np. w McDonald’s, na targu żywności itp., gdzie za posiłek dla jednej osoby płaciliśmy średnio 20 NZD.
Co do śniadania, to przygotowywaliśmy je sami. Nocleg ze śniadaniem wliczonym w cenę był bowiem zdecydowanie droższy. Ceny żywności typowo śniadaniowej są wyższe niż w Polsce o 50-100%. Inną sprawą było to, że noclegów szukaliśmy w motelach, które z zasady śniadań nie miały, ale miały przynajmniej aneks kuchenny, a których oferta była skierowana do zmotoryzowanych. Widać uznają, że posiadacze samochodu są samowystarczalni również pod względem jedzenia. Średnia cena za nocleg to 360 zł.
Ciekawe było to, że motele głównie prowadzą Azjaci, często dzierżawiąc je. Jest też bardzo dużo azjatyckich knajp. Można by rzec, że kuchnia azjatycka jest narodową kuchnią NZ.
Sądząc po godzinach otwarcia różnego rodzaju jadłodajni, ludzie cenią sobie czas wolny. Nie ma co się nastawiać na siedzenie w knajpie do późna. Wyjątkiem było Wellington w wigilię ANZAC Day, gdy w restauracjach było pełno ludzi ok. 22.00. Z reguły o 20.00 lokale były zamknięte i było pusto na ulicach.
Inną nieoczekiwanie pozytywną stroną Nowej Zelandii byli przyjaźni tubylcy. Po doświadczeniach australijskich, gdy pomimo wszystkich zapowiedzi, zgodnie z którymi należało oczekiwać miłych ludzi, okazało się, że mieszkańcy wyspy kangura en masse są irytująco-pouczający, niczego lepszego nie oczekiwałam. Dzięki temu byłam mile zaskoczona. 99% spotkanych ludzi nie dość, że była sympatyczna, to jeszcze ciekawa ludzi. Z reguły sami inicjowali rozmowy, pierwsi się witali. Ciekawe było to, że przy ciut dłuższej rozmowie napomykali, że NZ ma również i swoje ciemne strony, jak różnego rodzaju gangi, np. motocyklistów, którzy próbują „przywłaszczyć” sobie kolor czerwony. Może z pewnej obawy – gdy dłużej jechałam za jakimś samochodem, nie mogąc o wyprzedzić – ten zjeżdżał na pobocze.
Jazda samochodem w NZ była przyjemna, choć czasem trudno było wyprzedzać z uwagi na zakręty lub drogę pod górę. Większość kierowców czeka na pas do wyprzedzania. Dróg dwujezdniowych jest mało. Najbardziej zaskakujące były ograniczenia prędkości –100 km na godz. można jechać zarówno po drodze z dwoma pasami w każdą stronę, jak i z jednym; tylko w paru miejscach legalnie można było jechać 110 km. Dotychczas żadnej kwoty za mandat wypożyczalnia mi nie ściągnęła, więc zakładam, że żadnej niemiłej niespodzianki nie będzie.
Wypożyczenie samochodu było tanie. Za 13 dni zapłaciłam 1100 zł, a za pełne ubezpieczenie – 900 zł. Ceny benzyny (91) za litr to koszt od 2,6 do 2,998 NZD.
Przejechaliśmy 5372 km, przepłynęliśmy ok. 250 km.
Pogodę mieliśmy bardzo przyjemną; ani razu nie zmokliśmy podczas zwiedzania.
Zgodnie z oczekiwaniami widoki były bardzo ładne, a krajobrazy górskie – świetne.
Dzięki zmęczeniu loty były mało odczuwalne, bo je po prostu przespaliśmy.
Przystanek w Pekinie – mimo że męczący – był również dobrym pomysłem. Można było solidnie rozprostować nogi. Zwiedzanie stolicy ChRL zaostrzyło nasz apetyt na chińszczyznę.
Na koniec - podziękowania dla czytających i komentujących. Czołem!