Hatussa była ostatnią turecką atrakcją tego wyjazdu. Odlatywaliśmy z Ankary rano, więc już nie mieliśmy czasu, żeby sprawdzić, co się zmieniło w stolicy, ale taki był plan.
Za zwrot samochodu w innej lokalizacji zapłaciłam drugie tyle, co koszt wynajmu, który wynosił ok. 600 zł, ale dzięki temu mogliśmy zobaczyć więcej, gdyż nie musieliśmy tracić czasu na powrót do Antalyi.
Drogi były dobrze utrzymane. Nawet w górach nawierzchnia nie była pokryta śniegiem, choć na poboczach było go sporo; śladów kolein też nie było. Na odcinku pomiędzy Sivas a Hatussa padał śnieg, miejscami obfity, ale jeździły pługi i w trakcie opadów, i – sądząc po rozrzuconych granulkach – niedługo przed ich rozpoczęciem. Dzięki temu jeździło się miło, choć czasem trzeba było zwolnić. Przejechaliśmy 2941 km.
Hotele były całkiem tanie i przyjemne. Pobiliśmy nasz rekord taniego noclegu, płacąc w Sanliurfie ok. 78 zł za pokój ze śniadaniem w hotelu na terenie medyny, który – nie licząc wychłodzenia, ale na to lekarstwem była klima – był super. W ten sposób pobiliśmy nasz dotychczasowy wynik z hotelu w Formozie, w Argentynie, który był niesamowitym dziadostwem, w którym śmierdziało niemiłosiernie, bo wszystko było brudne.
Jedzenie było bardzo dobre, cztery razy jedliśmy kebab adański, który za każdym razem był różny, ale niesamowicie smaczny. Raz jeden zjedliśmy obiad w czterogwiazdkowym hotelu, który oprócz tego, że był tani, to nie miał żadnych zalet. Widać dobrzy kucharze prowadzą własne przybytki, a nie tracą czas na pracę w hotelu.
Powrót do Warszawy obejmował sześciogodzinną przesiadkę w Podgoricy, którą postanowiliśmy wykorzystać na mały wypad. Za najniższą, jak dotąd, kwotę (44 zł) wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w kierunku Kolasina. To taka miniaturowa wersja Szczyrku. Nie ma tam właściwie żadnych atrakcji, bo to ich kurort narciarski. Była dodatnia temperatura, śnieg się topił i na chodnikach było ślisko. Do tego bankomat zeżarł mi kartę.
Na szczęście droga do Kolasina przez Moračę była piękna. W Moračy jest kościół z XIII w. z pięknymi freskami. Niestety przylazła kościelna, która nie chciała słyszeć o fotografowaniu, więc z ukrycia udało mi się zrobić tylko dosłownie parę zdjęć. W ogóle była mrukliwa, tak samo jak ludzie na lotnisku. Mając świeżo w pamięci przyjazne kontakty z Turkami, Czarnogórcy wypadli słabo. Wróciliśmy do środkowoeuropejskiego kręgu kulturowego, pokonując 148 km.