Zaczynając od końca, Indie, które widzieliśmy, podobały nam się.
Największym zaskoczeniem była niewielka ilość śmieci w porównaniu do narzekań ludzi, którzy byli w Indiach. Smrodu również za dużo nie było, choć rzeki i strumienie ścieków różami nie pachniały. Odchodów ludzkich na ulicach też nie widziałam, a liczba sikających mężczyzn wzdłuż dróg wcale nie była większa niż w Serbii, w której byliśmy dwa tygodnie przed wyjazdem do Indii.
Równie zaskakujące było to, że nigdzie nie widzieliśmy tłumów. Największe zgromadzenie ludzkie, choć na motorynkach, widzieliśmy na starym mieście w Udajpurze, ale korek dość szybko się rozładował. W ogóle przemieszczanie się tuk tukami było dość sprawne i poruszając się nimi, nigdy nie utknęliśmy w korku. Na duże korki natknęliśmy się tylko dwa razy – w Ahmedabadzie i w Bombaju. Obserwacja ruchu ulicznego doprowadziła mnie do stwierdzenia, że wypożyczenie samochodu nie byłoby złym pomysłem. Tę opcję, mam nadzieję, przetestuję podczas kolejnego pobytu.
Mimo tego, że w drugim tygodniu wszystkie przejazdy rezerwowaliśmy albo z dnia na dzień, albo z maksymalnie dwudniowym wyprzedzeniem, to za każdym razem powiodło nam się kupić bilety. W dużej mierze wynikało to z tego, że wybieraliśmy wczesne godziny odjazdów. Bilety na samolot były dostępne na każdą porę dnia, jeśli tylko był jakiś lot.
Noclegi mieliśmy z reguły bardzo dobre za niewielkie pieniądze. Średnio za noc w hotelu płaciliśmy 160 zł: najtańszy nocleg kosztował 60 zł w Udajpurze, a najdroższy 207 zł w Ahmedabadzie i był to chyba najlepszy hotel w mieście. W każdym było to, co powinno być – czyste łóżko i ciepła woda.
Kuchnia indyjska, którą zresztą lubimy, dość szybko nam się znudziła. Ale tak jak będąc w domu nie jem codziennie pierogów ze schabowym i nie zapijam ich żurkiem, tak samo w Indiach nie miałam chęci codziennie jeść ryżu z bardzo podobnym pikantnym sosem. Najlepsze jedzenie było w Leh, być może dlatego, że kuchni tybetańskiej bliżej do kuchni chińskiej. Chyba nie jestem odosobniona w tym sądzie, bo w wielu miejscach w każdym mieście można było zjeść przysmaki chińskie, a spośród nich pierogi. Największą jednak kulinarną radość sprawił mi rosół w hotelowej restauracji w Bombaju, mmmm.
Nigdzie nie widziałam supermarketu. Dostępne były małe sklepiki z podstawowymi towarami. Nigdzie jednak nie znalazłam chusteczek higienicznych. Na hasło „tissue” wszyscy okazywali chusteczki nawilżone. Chipsy za to można wszędzie kupić.
Im bardzie przesuwaliśmy się na południe, tym robiło się cieplej i wilgotniej. Najgorzej było w Bombaju, gdy po prostu pot spływał po nas strumieniami do tego stopnia, że mieliśmy całe ubranie mokre. Nie chcę nawet się zastanawiać, jak wygląda sytuacja pogodowa w lipcu.
Przyjemną stroną poruszania się po Indiach są naprawdę niskie ceny. Nawet wymuszona zmiana planu nie była bolesna dla kieszeni. W wielu miejscach można płacić kartą, a prawie wszędzie ichniejszym sposobem płatności, który sprawia wrażenie podobnego do Blika, co ma tę wadę, że obcokrajowcy przebywający w Indiach na krótki pobyt nie mają szans w ten sposób zapłacić. Konieczne jest bowiem konto w indyjskim banku i lokalny numer telefonu.
Spotkani przez nas ludzie byli przyjaźnie do nas nastawieni i to nawet jeśli nie skusiliśmy się na ich propozycję zakupu lub oprowadzania. Długotrwałych nagabywań nie było za dużo, a do prowadzenia biznesu z zastosowaniem reklamy bezpośredniej już się chyba przyzwyczailiśmy. To po prostu taki styl.
Zadziwiająca była chęć i gotowość dzielenia się ludzi swoimi poglądami politycznymi. Większość spotkanych osób jest fanami premiera Modiego i całym sercem popiera jego politykę pakistańską. Słuchając tych ludzi i czytając codzienną prasę indyjską, mam wrażenie, że Indie chcą wojny z Pakistanem i czekają tylko na jakiś pretekst, licząc na to, że go szybko pokonają, doprowadzając do jego podziału. Tylko w Kaszmirze nastroje były stonowane, a działania rządu uznawane za znak zbliżającej się kampanii wyborczej.
Przyglądając się temu, można doznać pewnego rozdwojenia jaźni. Z jednej strony media na początku maja podniecały się zdolnościami bojowymi Indii, porównując armie indyjską i pakistańską, z czego wynikała absolutna słabość tej drugiej, z drugiej strony – zaprzeczały jakimkolwiek stratom osobowym do momentu, gdy po tygodniu premier ogłosił, że jednak paru wojskowych zginęło, ale sprzęt nie doznał uszczerbku. Jednocześnie to samo wojsko na miejsce zamachu 22 kwietnia dotarło dopiero po 90 min., co było oficjalną informacją, mimo tego, że Kaszmir to najbardziej obsadzony posterunkami skrawek kraju. Pierwszego ranka po zawieszeniu broni gazety indyjskie dostały szału od doniesień na temat tego, jak to Pakistan łamie świeżo osiągnięte porozumienie, więc Indie musiały zareagować. Tymczasem na stronie Al Jazeery była informacja, z powołaniem się na dziennikarza ze Srinagaru, że noc minęła spokojnie i nie było żadnych wybuchów i ostrzału. Informacja zresztą okazała się prawdziwa, bo już następnego dnia gazety indyjskie donosiły o tym, że ludzie wracają do domów. Rzetelność nie jest pierwszą potrzebą. W cenie jest propaganda. Jeśli ktoś ma inny pogląd na przebieg zdarzeń od podawanego oficjalnie, powinien się liczyć z nieprzyjemnościami. W gazetach było parę wzmianek na temat zatrzymań osób krytykujących aktualne działania. W podobnym duchu są zamieszczone pouczenia na lotniskach – nie należy nawet żartować nt. kwestii bezpieczeństwa, bo może to być potraktowane jako poważne przestępstwo. Kupiliśmy parę książek, w tym jedną o Kaszmirze, a inną o Gudżaratczykach, obie napisane przez Hindusów. Zobaczymy, jaki tam jest zaprezentowany poziom refleksji.
Działania zbrojne trochę pokrzyżowały nam plany, ale to się nałożyło na kłopoty żołądkowe mojego męża, więc tak czy siak do Bhuj nie polecieliśmy. Zachodnia część Gudżaratu zostanie na inną okazję, podobnie jak Dżajsalamer. Lotniska były zamknięte.
Najsłabszą stroną Indii są długie czasy przejazdu, a nie wszędzie można dostać się drogą lotniczą. Między innymi ta okoliczność wpłynęła na to, że wyjazd był wymagający, choć głównie z uwagi na wczesne lub bardzo wczesne pobudki. Dzięki temu jednak dużo zobaczyliśmy. W końcu wszystko, co wartościowe, wymaga wysiłku.