Nasz lot do Stambułu, zaplanowany na wczesne godziny poranne, najpierw opóźniony, w końcu został odwołany. Chaos, który zapanował, a który wywołała obsługa naziemna, był zupełnie bezsensowny. Wystarczyło po prostu ogłaszać komunikaty, a nie milczeć, co doprowadziło do tego, że większość pasażerów przepychała się do obsługi lotniska po kilka razy, żeby czegokolwiek się dowiedzieć. Dobrą stroną było to, że lot realizował Turkish, który z Bangkoku lata trzy razy w ciągu doby. Przebukowano nas na drugi lot o 11.00. Durnotą było natomiast skasowaniem nam biletu na trzeci odcinek podróży, który był ostatnim wtorkowym lotem ze Stambułu do Warszawy, i przerzucenie nas na dzisiejszy poranny lot. Po przylocie do Stambułu od razu pobiegliśmy do transfer desku, żeby poprosić o zmianę lotu środowego na lot wtorkowy, ale mimo tego, że do odlotu było 50 min. i boarding się jeszcze nie zaczął gość z obsługi nie chciał się zgodzić. Każdy argument kończył krótkim stwierdzeniem, że mamy hotel, tak jakby było to dobro nadrzędne. Ale właśnie na hotelu się skończyło. Zabukowanie hotelu, poczekanie na transfer, przejazd do hotelu zabrał tyle samo czasu, co lot do Warszawy. Hotel, choć miły, jest bowiem koło lotniska, tyle że starego, co daje ponad godzinę drogi przy niewielkich korkach. A odjazd dziś zaplanowano na 4.00 przy odlocie o 8.15. Można się było zirytować.
Dziś natomiast o 6.00, gdy już grzecznie siedzieliśmy pod bramką, telefonem od mojej Mamy dowiedzieliśmy się o ataku dronami i zamkniętej przestrzeni lotniczej nad Polską. Lotnisko jest duże, ale ma ograniczone możliwości spędzania czasu. Wylecieliśmy przed 11.00. Różnica czasu tym razem okazała się być wyjątkowo korzystna. Jeszcze sensownie było zacząć aktywność zawodową. Coś ostatnio mamy co raz więcej dziwnych przygód przy przesiadkach.
Niezależnie od tego wyjazd był bardzo udany, choć szczerze żałuję odwołania oglądania wielorybów. Jak widać, wrzesień na objazd okolic Perth może być ryzykowny, choć na północ (tak do Carnarvon) był idealny – było 35 stopni, więc po chłodzie 8-10 stopni w Adelajdzie nie było to nieprzyjemne. Być może październik pozwoliłby wyeliminować ryzyka wrześniowe, ale już listopad wygenerowałby inne typu przegrzanie. Podczas naszego poprzedniego pobytu w listopadzie w Darwin i Cairns ledwo dało się funkcjonować.
Minusem pory zimowej jest wczesny zachód słońca, co oznaczało krótsze godziny urzędowania atrakcji. Szczerze jednak wątpię, żebyśmy zobaczyli więcej miejsc. Odległości są jednak duże. Po części zachodniej przejechaliśmy 5 457 km. Łącznie z częścią południową w ciągu 12 dni samochodem pokonaliśmy 7 246 km.
Dopiero podczas tego pobytu zrozumiałam fenomen carawaningu w Australii. Mnóstwo ludzi ma tu duże SUV, którymi ciągną przyczepy kempingowe. Kampery są zdecydowanie rzadziej spotykane. Wynika to z tego, że przyczepę można odczepić i wjechać w miejsce niedostępne albo z uwagi na ograniczenia, albo z uwagi na warunki drogowe. Niektóre przyczepy są wielkie, a po rozstawieniu jeszcze większe. Część ludzi, oprócz przyczepy, ma ze sobą również łódkę. Przypomina to mini pociąg drogowy.
Prawdziwe pociągi drogowe też są niesamowite. Ciągnik siodłowy ciągnie trzy wielkie naczepy, a czasem i cztery. Na szczęście są bardzo długie odcinki prostej drogi, więc nie ma problemów, żeby spokojnie je wyprzedzać, a i kierowcy TIRów też pomagają, mrugając, gdy nic nie jedzie z naprzeciwka.
Drogi, szczególnie na północy, są w przeciętnym stanie, szczególnie z uwagi na koleiny, choć biorąc pod uwagę potężne ciężarówki, to są i tak zaskakująco dobrze utrzymane.
Jeździ się bardzo przyjemnie, nawet mimo ograniczenia do 110 km. W terenie zabudowanym lub blisko niego rozsądnie jest jechać zgodnie z ograniczeniem prędkości (do 60 lub 80 km). Na pozostałych odcinkach, szczególnie na pustkowi, można jechać zdecydowanie szybciej, jeśli ktoś lubi lub ma taką możliwość. Trudno oczekiwać, żeby 100 km przed jakimś skrzyżowaniem lub małą osadą pojawiła się policja. Żadnej nie spotkaliśmy.
Z uwagi na odległości pomiędzy stacjami należy tankować, gdy jest taka możliwość, szczególnie na północy. Przed każdą stacją benzynową jest tablica, która informuje, ile kilometrów jest do kolejnej stacji. Czasem pomiędzy stacjami jest ponad 200 km. Trafiliśmy na jedną dziwną (mieści się na skrzyżowaniu dróg zwanym Minilya), na której panowały dziwne obyczaje. Warunkiem zatankowania jest zostawienie w kasie paszportu (cudzoziemcy) lub dowodu (Australijczycy) – odbiór następuje po uiszczeniu opłaty. Informuje o tym plakat na dystrybutorze. W toaletach są natomiast dwie piękne informacje: jedna o syfilisie, zachęcająca do badań (to jedyne miejsce, gdzie takie ogłoszenie widzieliśmy), druga o wysokich kosztach utrzymania czystości WC i w związku z tym zachęcająca do zakupów w sklepie.
Cena paliwa waha się pomiędzy 1,6 a 2,2 AUD. Co do zasady im większe skupisko ludności, tym niższa cena.
Noclegi mieliśmy albo w motelach, które składają się z małych domków (czasem bliźniaków) z miejscem do parkowania, albo na kempingach, w ramach których też są dostępne pokoje w opcji z łazienką prywatną albo wspólną. Generalnie ceny noclegów są wysokie, wyższe niż w Nowej Zelandii. Nasza średnia to ok. 450 zł na noc, a wybieraliśmy tańsze opcje, w tym ze wspólną łazienką i bez śniadania. I to też pewnie zachęca do posiadania przyczepy kempingowej.
Średnia cena dania głównego to 35 AUD, a przystawki to 17 AUD. Średnia cena piwa w knajpie o objętości 375 ml to 10 AUD. W barach szybkiej obsługi (chińczyk, hindus, maczek itp.) za główne danie trzeba zapłacić ok. 20 AUD.
Praktycznie wszędzie można płacić kartą, choć w połowie punktów doliczają prowizję różnej wysokości. Czasem płatność kartą jest jedynym sposobem uiszczenia opłaty.
Rzadko się zdarzało, żeby ktoś nas pytał skąd jesteśmy. Raczej zakładali, że mieszkamy w Australii. Jeśli rozmowa schodziła na kraj pochodzenia, to słysząc o Polsce, rozmowa zawsze dotyczyła wojny na Ukrainie i Rosji. Wszyscy rozmówcy byli przekonani, że wojna nie ominie Polski. Wzorując się na Katonie Starszym, można tylko rzecz: ceterum autem censeo Russia esse delendam.