Krótko przed terminem zarezerwowanym na inny wyjazd, który nie doszedł do skutku, okazało się, że tanie bilety można kupić tyko do Indii. Ponieważ po pierwszym wyjeździe czuliśmy pewien niedosyt, to nie zastanawialiśmy się długo.
Plan układałam we wtorek, w środę mąż kupował bilety na przejazdy wewnętrzne, a w piątek po południu wylatywaliśmy.
Czas po przylocie do Delhi przeznaczyliśmy na obejrzenie zaległości z poprzedniego wyjazdu, czyli Czerwonego Fortu i Muzeum Sztuki Współczesnej. Fort to w zasadzie zespół pałacowy z XVII w. okresu dynastii mogolskiej, wybudowany do obsługi cesarza w nowej stolicy. Z budowlą obronną – poza murami – ma niewiele wspólnego. Zajmując dość dużą powierzchnię, sprawia wrażenie pustego ogrodu, a ponieważ wnętrz w zasadzie się nie ogląda, to nadzwyczajnego efektu trudno się spodziewać, szczególnie gdy widziało się inne budowle Mogołów. Tylko niesamowity smog nadawał mu pewnej tajemniczości.
O ile Czerwony Fort mnie trochę rozczarował, to Muzeum mnie pozytywnie zaskoczyło. Po pierwsze, wystawa stała jest bogata, więc można się zorientować w kierunkach rozwoju malarstwa indyjskiego. Po drugie, jest bardzo dużo bardzo dobrych obrazów. Podstawową wadą jest natomiast brak możliwości robienia zdjęć przy jednoczesnym braku katalogu wystawy – albumu z czarnobiałymi miniaturowej wielkości zdjęciami nie liczę. Warto było wydać po 500 INR na osobę.
Po 15.00 mięliśmy samolot do Bhuj, który się trochę spóźnił. Na miejscu byliśmy tuż przed zmrokiem.