Nocny autobus do Diu to w zasadzie jedyna rozsądna opcja przy mocno ograniczonym czasie. Wyrusza o 19.00 i dojeżdża wg rozkładu na 8.00 kolejnego dnia. Nasz się spóźnił 1,5 godz. Przejażdżka kosztowała ok. 1100 INR od osoby za łóżko w czymś, co można porównać do hotelu kapsułowego, zabudowanej leżanki w pociągu lub pojazdu do przewozu trumien w zależności od skojarzeń. Nawet dobrze się spało, ale minusem był brak toalety – były trzy dłuższe przystanki z uwagi na spóźnienie dwa planowe), więc jeśli ktoś jeden przespał to miał problem.
Diu do 1961 r. było kolonią portugalską, którą Hindusi przyłączyli do macierzy. Można obejrzeć zacumowany na nabrzeżu okręt wojenny, przy pomocy którego dokonali tego dzieła. Atrakcją jest również fort zbudowany przez Portugalczyków oraz kościół św. Pawła, w którym nie można robić zdjęć. Dawna katedra pełniąca funkcję muzeum przechodzi remont, przynajmniej z zewnątrz, i dlatego jest zamknięta. Inną, obecnie również zamkniętą atrakcją, są jaskinie. Czytając o tym, żałowałam, że ich nie zobaczymy. Przy panującej pogodzie, gdy było wilgotno i gorąco, a my ciągnęliśmy ze sobą małe walizki, nawet się cieszyłam, że nie musimy nigdzie więcej łazić. Z czystym sumieniem po 3 godz. na mieście zameldowaliśmy się na lotnisku.
Na mieście można natknąć się na jeszcze parę pozostałości po Portugalczykach: tablicę, zrujnowany budynek, postumenty po pomnikach, które zdjęto. Pod pewnymi względami to największe atrakcje tego małego miasteczka.
Początkowo sądziłam, że żeby dotrzeć z Diu do Bombaju, trzeba będzie tłuc się samochodem do Ghoghy, skąd wypływa prom do Haziry, by złapać podwózkę do Surat na pociąg do Bombaju, dzięki czemu przed południem kolejnego dnia dotrze się do celu. Na szczęście okazało się, że jest samolot z Diu do Bombaju. Bilet dwa dni przed wyjazdem kosztował 1000 zł, ale zdecydowanie się opłacało. Dzięki temu wieczorem tego samego dnia dotarliśmy do Aurangabadu.