Pobudkę mieliśmy wcześnie, bo o 6.20 odjeżdżał pociąg do Gaya. Tym razem był punktualny zarówno na starcie, jak i na mecie. Chwilę czekaliśmy na zamówionego kierowcę i ruszyliśmy do Nalandy.
W Nalandzie są ruiny klasztorno-szkolnego ośrodka buddyjskiego funkcjonującego pomiędzy III w. p.n.e. a XIII w. n.e., wpisane na listę UNESCO. Nawet na tablicach informacyjnych odnoszących się do klasztorów jest napisane, że każde ruiny są podobne do poprzednich. Jest w tym 100% racji. Różnią się nieznacznie dziedzińcem. Najładniejszym fragmentem są pozostałości uniwersytetu – to dwa zdobione postumenty. Najwięcej budynków jest posadowionych wzdłuż jednej alei, co ułatwia zwiedzanie, które zajmuje ok. 1,5 godz. Kompleks, choć zadbany, z wyglądu nie robi wrażenia – ot, trochę kamieni. Istotne jest jego znaczenie jako ośrodka będącego zapleczem naukowym dla buddyzmu.
Żeby jednak to zobaczyć, trzeba przemęczyć się ok. 2 godz. w samochodzie mimo tego, że z dworca kolejowego do strefy archeologicznej jest ok. 70 km. Powrót jest taki sam. Jedyną zaletą jest to, że można dowoli oglądać żniwa jakiegoś zboża, którego nie znam – większość ludzi ścina je sierpem, choć kombajny też są. Po drodze przejeżdżaliśmy także przez miejscowość, w której wyrabiają różne posągi.
Nasz kierowca – mimo że znał plan – zasugerował, żeby darować sobie świątynię Mahabodhi w Bodh Gaya, do której mieliśmy z Nalandy 83 km. Może dlatego, że był hinduistą, sądząc po pomarańczowym stroju i wymalowanym na czerwono czole. Dzielnie jednak jechał, miejscami nawet za szybko, jak na tutejsze warunki.
Świątynia jest buddyjska – to tam podobno Budda doznał iluminacji. Na pewno jest mnóstwo pielgrzymów, co oznaczało, że wstęp był za darmo. Trzeba było tylko zapłacić 100 INR za możliwość robienia zdjęć aparatem i oddać do schowka telefony komórkowe, których tu nie tolerują do tego stopnia, że skanują torby w celu ich wykrycia. Ponieważ było dużo ludzi, to zdecydowaliśmy się na przewodnika, który za 500 INR obiecał nas oprowadzić. Spisał się świetnie – dzięki niemu nie staliśmy w żadnej kolejce i mogłam robić zdjęcia w każdym miejscu i każdemu. Niestety mój laptop przestał czytać kartę SD, więc tych zdjęć teraz nie będzie.
Zgodnie z umową zostaliśmy odwiezieni na lotnisko. Przy rozliczeniu kierowca zażądał dodatkowych 1000 INR. Koszt najmu wynosił 3000 INR z tym, że przy rezerwacji zapłaciłam 550 INR. W umowie było powiedziane, że koszty parkingów pokrywa pasażer. Znajomość tutejszych cen za parkingi, jeśli w ogóle są płatne, oraz obserwacja kierowcy podczas wręczania banknotów za parking wskazywała jasno, że żądanie jest absurdalne. Miał roszczenie do kwoty nie większej niż 200 INR. Skończyło się rozmową z dyspozytorką, która najpierw coś ściemniała o wysokości opłat za parkowanie, a potem wskazała na wymagany napiwek. Ponieważ dziś to była trzecia tego typu akcja, to byłam bezpośrednia w komunikacji. Gość dostał 455 INR, czyli za parkingi, a reszta stanowiła napiwej. Gdyby zachował się w porządku, dostałby więcej. Omijajcie stronę cabbazar.com szerokim łukiem.
Poprzednie dwie sytuacje były równie głupie. Rano rikszarz – już w drodze – próbował podbić stawkę za przejazd na dworzec, którą sam zaproponował i którą przyjęliśmy. Kazaliśmy się wysadzić, jeśli nie akceptuje uzgodnień. Pojechaliśmy dalej. Drugi przypadek naciągaczy miał miejsce, gdy próbowaliśmy ogarnąć temat Sundarbanów. Ceny na stronach internetowych niby to agencji turystycznych (2800 INR za osobę) okazały się być nieobowiązujące dla turystów indywidualnych, ale tylko na jednej stronie, którą znalazła jest to zaznaczone. Przy pierwszy kontakcie ceny zwiększono: 5000 INR za osobę i 8000 INR po zniżce dla dwóch osób. Nawet to zaakceptowaliśmy, ale gdy dwie godziny po potwierdzeniu ceny u jednego z „przedsiębiorców” chcących zaliczkę, której na szczęście nie zapłaciliśmy, dostaliśmy wiadomość, że cena wzrosła o 2000 INR, powiedziałam „nie”. Ich tłumaczenia, że nowy pracownik się pomylił, że mają wysokie koszty itp. mnie nie interesowały. Gdyby od razu uczciwie powiedzieli, ile chcą, to i tak pewnie byśmy się zgodzili, ale jeśli podnoszą stawkę, którą sami zaproponowali po zakończeniu uzgodnień, to już jest dalece nie w porządku. Jutro mogliby znowu podnieść cenę. Pierwszy raz z czymś takim spotkaliśmy się w Indiach.
Na lotnisku natomiast okazało się, że samolot jest opóźniony. Wystartowaliśmy 2,5 godz. później.