Basra to miejsce wyjątkowe pod wieloma wglądami. Po pierwsze, stąd wyruszył Sindbad Żeglarz w swoją podróż dzięki portowi na Szatt al Arab. Po drugie – to mała Wenecja, choć Irakijczycy mogliby trochę kręcić nosem na określenie „mała”. Bywa raczej nazywana Wenecją Bliskiego Wschodu z uwagi na jej posadowienie wzdłuż kanałów. To chyba jednak jedyne podobieństwo. Pozostałości starej zabudowy są w stylu arabskim będącym powtórzeniem zabudowy osmańskiej, w której budynki mają drewniany ładnie zdobiony wykusz. Dzielnica zabytkowa jest niewielka i jest nazywana angielską.
Basryjskie kanały – jak wiele innych miejsc w Iraku – są zaśmiecone. Dominuje plastik, który następnie jest podpalany. Kartony są jakoś przerabiane – widzieliśmy tiry wyładowane sprasowaną tekturą. Trzeba jednak przyznać, że dzięki pieniądzom unijnym widzieliśmy drużyny sprzątaczy. UE i UNESCO są na tyle drobiazgowe w kwestii udzielania pomocy, że nie tylko nakazały o tym poinformować, ale także najwidoczniej wymagają, by zamieścić informację nt. właściwych elementów stroju śmieciarza!
Jeśli chodzi o zapachy, to wszędzie jest to samo – czyli smród ścieków, choć odczuwalny z różną mocą i w różnych miejscach. W Basrze ten problem też występuje, choć jedna z głównych ulic jest szykowana do remontu.
Remontu póki co na pewno nie będzie na targu spożywczym, do którego z jakichś powodów zabrała nas nasza przewodniczka. Zadziwiająca była mnogość ryb porozkładanych na różnych stoiskach i na różnych etapach przerobu: od martwych po wędzone. Żywe kurczaki sprzedawane na wagę, a następnie ubijane też stanowiły atrakcję, choć to już widzieliśmy w Jordanii. Liczba tego typu punktów była jednak na tyle duża, że kanały ściekowe spływały kurzą krwią. Reszta była dość mocno typowa.
Ostatnia atrakcja mnie jednak zupełnie zadziwiła – wg opisu z bedekera miał być to pierwszy meczet iracki, a przynajmniej pierwszy poza Półwyspem Arabskim. To, co zobaczyliśmy, było tylko niewielkim fragmentem ściany – czemu można zawdzięczać tę różnicę, nie wiadomo. Do współczesnego meczetu, który stoi nieopodal, kobiety w ogóle nie mogły wejść.
Z Basry pojechaliśmy do Bagdadu. To dystans ok. 540 km, głównie przez pustynię. Zaleta jest taka, że można spotkać wielbłądy. Nam się powiodło natknąć na stado wielbłądów, które były przeprowadzane pohukiwaniami przez trzypasmową w każdą stronę autostradę. Można dzięki temu zrozumieć, skąd się wzięła nazwa bitwy z 656 r. pomiędzy krewnymi Mahometa: Aiszą, jego żoną, i Alim, jego zięciem, o sukcesję.
Pierwotny plan był taki, że zatrzymamy się w Uruk, gdzie jest stanowisko o miłej dla Polaka nazwie Warka. Przewodniczka twierdziła jednak, że jest zamknięte. Podobno trwają prace archeologiczne, ale za dwa tygodnie stanowisko ma być otwarte. Bardzo żałuję, że tym razem się nie udało. Na pocieszenie zostaje piwo bezalkoholowe Uruk albo wizyta w Muzeum Irackim w Bagdadzie.