Zaraz po przekroczeniu granicy pomiędzy Irakiem właściwym i Kurdystanem nasz przewodnik wyraźnie odetchnął z ulgą i skomentował: „jesteśmy w cywilizacji”. Tak oto z cywilizacji mezopotamskiej trafiliśmy do kurdyjskiej.
Mój komentarz jest tylko trochę złośliwy. Różnica pomiędzy obiema częściami ujawnia się nie tylko w krajobrazie, który niemal z marszu z pustyni przechodzi w góry – od razu się w związku z tym ochłodziło, choć tylko raz w ciągu dnia temperatura spadła poniżej 20 stopni. Widać ją także w sposobie jazdy kierowców. W Kurdystanie są nie tylko ograniczenia prędkości, ale i radary, prawie wszędzie wymalowane pasy, a także – co najważniejsze – kierowcy stosują się do czerwonego światła na sygnalizacji. Nasz drugi kierowca – Arab z Bagdadu, który pierwszy raz w życiu był w Kurdystanie – nie mógł tego pojąć i już na najbliższym skrzyżowaniu, gdy zamierzał przejechać na czerwony świetle, policja drogowa zwróciła mu uwagę. W Iraku właściwym coś takiego nigdy nie miało miejsca – tam światło czerwone nie oznacza nic, jeśli nawet się świeci. Wówczas czasem tylko policja kieruje ruchem.
Na „przejściu granicznym” największe zaskoczenie dotyczyło osobnej „kontroli” wykonywanej przez przedstawiciela irańskich bojówek, który swój punkt miał po stronie irackiej – tuż po posterunku policji irackiej. Sposób manifestacji infiltracji Iraku przez Iran jest zadziwiający. Z drugiej jednak strony Irak jak swojego bohatera traktuje Kashema Sulejmaniego, irańskiego generała zastrzelonego w zamachu przeprowadzonym przez USA. W wielu miejscach w przestrzeni publicznej można oglądać jego zdjęcia, a zniszczony samochód został pozostawiony jako forma upamiętnienia na drodze z lotniska do centrum Bagdadu.
Lalisz było pierwszym przystankiem w Kurdystanie. To miejsce święte dla jezydów – wyznawców boga, który nie interesuje się światem, pozostawiając go opiece siedmiu aniołów, a także reinkarnacji i braku piekła, choć czczą Szejtana, przez co niektórzy uważają, że to wyznawcy diabła. Podobno to nie prawda. Pewna wątpliwość jednak istnieje, skoro uważają czarnego węża za święte zwierzę. Uważają także, że ziemia jest święta i dlatego trzeba po niej chodzić boso lub w skarpetach, nawet w zimie. Robotnicy mieli buty, więc nie wiem, jak to załatwili. No i jezydą można się tylko urodzić. Nie ma konwersji.
Świątynię zbudowali wokół grobu założyciela swojej religii Adi ibn Musafir. Jej wnętrze nie ma wiele do zaoferowania. W jednym pomieszczeniu są stare amfory, w których przechowywana jest oliwa. Trzeba uważać, żeby przechodząc przez próg, nie nastąpić na niego. Jeśli ktoś lubi wymyślać sobie zabobonne historie, to może próbować rzucać starą lepiącą szmatą na wierzch czegoś, co przypomina piec, licząc na to, że spełni się pomyślane życzenie. Dla mnie to szatańskie sztuczki. Do zestawu osobliwości pasował jezydzki przewodnik, który albo jest pracownikiem kurdyjskiej bezpieki, albo ma dziwne hobby, bo przez cały czas oprowadzania po kompleksie nagrywał nas.
Malownicza jest również Akra, usytuowana na zboczach góry, na szczycie której są pozostałości niezidentyfikowanej budowli. Jeśli ktoś dysponuje czasem, to może tam pojechać dla przyjemnego górskiego widoku. Przyjemna okolica jest również po drodze do Rawanduz. Jest i kanion, i dwa wodospady, z których jeden znalazł się na pięciotysięcznym banknocie. Szkoda tylko, że oba są obstawione przez wszelkiej maści stragany. Najbardziej zaskakujący było jednak popiersie Lajosa Kossutha.
Jeśli kogoś nie interesuje przyroda, to może po drodze zakupić lokalne wino, w które podobno zaopatrują się tamtejsi chrześcijanie. Gdybyśmy wykazali się cierpliwością, to może białe miałoby czas dojrzeć. Za czerwone boimy się zabrać.