Chcieliśmy zobaczyć ruiny ptolemejskie z III w. p.n.e. Taką możliwość dają pozostałości Taposiris Magna znajdujące się ok. 60 km na zachód od Aleksandrii. Najpierw jednak zrobiłam dwa kółka, bo nie mogłam uwierzyć, że to to. Gdyby nie lokalizacja oraz zdjęcia w necie, można by mieć wątpliwości, czy trafiliśmy w dobre miejsce. Nie było tabliczki z nazwą, z normalnej drogi był zjazd wyglądający na dziki, nie było nawet pozostałości kasy biletowej. Innych turystów też nie było.
Wcześniej w Internecie znalazłam informację nt. godzin otwarcia, które, jak się okazało, były nieaktualne. Ruiny nie są dostępne do zwiedzania, bo są rekonstruowane. Ludzie, których tam spotkaliśmy, nie sprawiali wrażenie chętnych do skorumpowania; dwa razy powtórzyli, że wejścia nie ma. Mogliśmy zobaczyć (za darmo!) z zewnątrz tylko mury oraz znajdującą się nieopodal wieżę będącą repliką latarni morskiej z Faros.
Problemów z identyfikacją nie było przy ruinach kościoła Abu Mena, jednego z pierwszych świętych kościoła koptyjskiego, żyjącego na przełomie III i IV w., męczennika, którego miejsce pochówku zostało wskazane przez wielbłąda niosącego jego ciało, który w pewnym momencie się zatrzymał i nie chciał ruszyć. Na tym miejscu zbudowano pierwszy kościół, który podlegał rozbudowom polegającym także na stworzeniu zaplecza zmierzającym do niego wiernym. Jest to jedno z najstarszych miejsc pielgrzymkowych w Egipcie – może dlatego, co dziwne w tym kraju, nie trzeba uiszczać opłat za wstęp. Niedawno otrzymało nowe tablice informacyjne, co może sugerować początek działań promocyjnych wśród turystów, więc to się z pewnością zmieni.
Tuż obok ruin jest czynna kaplica, do której chętnie przyjeżdżają wierni Koptowie, o czym mogliśmy się przekonać, będąc świadkami chrztu dwóch niemowlaków. I to mimo tego, że w pobliżu jest współczesny duży kompleks koptyjski.
Na koniec stanęliśmy przed dylematem, co robić. Mogliśmy skończyć aktywność przed zmrokiem, docierając do Marsa Matruh, jak to było w planie. Mogliśmy wykonać ponad 100% normy i jechać jeszcze dalej. Wybraliśmy drugie rozwiązanie.
Późnym wieczorem (ok. 21.30) po pokonaniu dodatkowych 300 km dotarliśmy do oazy Siwa znanej z wyroczni, która miała wyjawić Aleksandrowi Wielkiemu w 331 r. p.n.e., że zostanie faraonem. Nie jest jasne, co miałby na takim odludziu robić zwycięski wódz, ale historia ładna tym bardziej, że Aleksander w tym samym roku ogłosił się faraonem, torując swoim następcom drogę do założenia nowej dynastii rządzącej Egiptem – Ptolemeuszy (biorącej nazwę od imienia dowódcy Aleksandra, któremu przypadł w spadku Egipt).
Miałam pewne obawy, czy zostaniemy wpuszczeni po zmroku na trasę do Siwy, bo to przecież środek pustyni przy względnej bliskości z granicą libijską. Oaza i droga do niej są oznaczone przez angielskie MSZ na zielono, ale wokół jest żółć. Tymczasem żaden policjant nie miał wątpliwości, że możemy jechać. Trzeba było jedynie okazać paszporty i otworzyć bagażnik na każdym z trzech posterunków na trasie.