Wstaliśmy tuż po 5, bo mieliśmy poważne plany. Abu Simbel nie było bowiem miejscem docelowym. Planując trasę, nie mogłam znaleźć pewnych informacji co do tego, jakie aktualnie obowiązują zasady wjazdu dla turystów samodzielnie podróżujących na południe od Ausanu. Parę lat temu obowiązywały konwoje i do tego należało wyjechać stamtąd i wrócić do określonej godziny. I choć informacje zamieszczone przez Mariankę z jej wyjazdu z maja 2021 r. napawały optymizmem, to szukając noclegu na booking.com, w komentarzu z lipca 2021 r. znalazłam informację, że wówczas konieczne było dla takich osób zezwolenie. W hotelu powiedzieli nam jednak, że potrzebujemy tylko mieć przy sobie paszporty i dowód rejestracyjny samochodu, i możemy jechać.
Ruszyliśmy tuż po 6, ale na pierwszym punkcie kontrolnym panowie policjanci nakazali nam zjechać na bok i pokazując na koło, w którym chyba było mniej powietrza, orzekli, że trzeba je zmienić, bo niebezpiecznie tak jeździć. Na moje pytanie, kto to może zrobić, jeden z nich stwierdził jako coś najbardziej oczywistego pod słońcem, że on. I przystąpił do demontażu koła. Asystowało mu trzech innych. Po tym jak wymienili koło coś sobie pomruczeli i stwierdzili, że musimy jechać na najbliższą stację, żeby naprawić wymienione koło i je znowu zamontować, choć koło zapasowe było pełnowymiarowe. Od razu oświadczyli, że nas tam podprowadzą – w sumie nie wiem po co, bo stacja była 7 km w stronę Abu Simbel. Pojechaliśmy za nimi. Stacja była jeszcze zamknięta, a na niej odbywała się poranna gimnastyka młodych pracowników pod okiem szefa. Jakoś się z nim dogadałam, więc zwolnił dwóch do roboty. Za chwilę przyszedł on sam i jeszcze ktoś, dopompowali wymontowane koło, zdjęli zapas, zamontowali podstawowe i zaczęli sprawdzać zapasowe. Tłumaczę więc, że to zamontowanemu coś dolegało, ale facet pokiwał głową i stwierdził, że ono jest ok. Zajęło nam to wszystko mniej więcej 45 min. Ani policjanci, ani facet na stacji nie chcieli kasy. Skończyło się więc na podziękowaniach.
Na skutek tych zabiegów byliśmy na miejscu ok. 10.30, pokonując 280 km. Powietrze nie spadło.
Abu Simbel to miejsce ciekawe z paru powodów. Po pierwsze, jest to najbardziej na południe wysunięte miejscem w Egipcie z zabytkiem wpisanym na listę UNESCO, które od granicy z Sudanem dzieli 20 km w prostej linii. Po drugie, dwie świątynie będące przedmiotem wpisu mają podobną historię co wyspa Phile, tj. zostały przeniesione, by uniknąć ich zalania przez wody jez. Nasera. W tym celu usypano sztuczne wzgórze, żeby skopiować pierwotne miejsce, w którym zostały wydrążone. Precyzja odtworzenia jest o tyle rozczulająca, że w tym samym ułożeniu umieszczono głowę Ramzesa, która odpadała od jednego z posągów podczas trzęsienia ziemi jeszcze za życia tego władcy. W muzeum można obejrzeć film z akcji przenosin i obejrzeć zdjęcia ćwiartowania posągów – rewelacja, szczególnie biorąc pod uwagę inny poziom techniki pod k. l. 60 XX w., czego wyrazem było używanie piły typu „moja-twoja”. Po trzecie, jest znane z ogromnych posągów chyba jednego z dwóch powszechnie kojarzonych faraonów, czyli Ramzesa II, a także jego głównej żony Nefertari, do czego się pewnie trochę przyczynił Ch. Jacqes, który w sześciotomowej dobrze napisanej powieści, choć siłą rzeczy przewidywalnej, przedstawia jego losy, oddając się jednocześnie marzeniom seksualnym o starożytnych wieśniaczkach chętnych do doskonalenia się w sztuce miłości. O budowie świątyni też jest tam mowa. Polecam. Po czwarte – jest ulokowane na skraju jeziora, co mnie zaskoczyło, bo zawsze wyobrażałam je sobie jako znajdujące się na środku pustyni, a tu tuż obok jest woda.
Swoją drogą jeszcze parę innych świątyń czeka na montaż w magazynach. A parę już po montażu można obejrzeć in situ pomiędzy Abu Simbel a Asuanem, choć my takiej możliwości nie braliśmy pod uwagę.
Od Abu Simbel zaczęliśmy powrót. Dojechaliśmy do Luksoru, pokonując chyba drugi pod względem długości odcinek tego wyjazdu. Po drodze zobaczyliśmy zachód słońca na pustyni. Piękna sprawa: biały piasek, czerwone promienie słońca, jasny księżyc i jakiś opar nadawały światu matowe – i pewnie dlatego trochę odrealnione – oblicze albo sprawiały wrażenie poruszania się w jakiejś bańce. A ostatnia godzina jazdy, która przypadła po zmroku i na teren zabudowany, dostarczyła mi innych wrażeń. Jeżdżąc w tumanach kurzu pomiędzy pojazdami-widmo (bez świateł), pojazdami-choinkami (z dużą liczba przeróżnych światełek) i takimi, które jeżdżą tylko na długich światłach, modląc się, żeby tuż przed maską nie zobaczyć człowieka, można popaść w szaleństwo. Wrażliwym lub mniej wytrzymałym nie polecam.