Planując trasę, jeszcze w Polsce trzy razy ją zmieniałam. Na miejscu również podlegała pewnym modyfikacjom polegającym głównie na wieczornym pokonaniu trasy zaplanowanej na kolejny dzień, choć dosłownie parę razy zmieniliśmy też kolejność odwiedzonych miejsc. Tak właśnie było z odwiedzinami w Abydos. Zamierzaliśmy je obejrzeć, jadąc do Luksoru, ale wizyta została przełożona na drogę powrotną m.in. z tego względu, żeby uniknąć „dnia drogi”, czyli samego tylko przejazdu.
Abydos było jednym z najstarszych osad starożytnego Egiptu – to tu odkryto nekropolie z okresu predynastycznego oraz groby władców I i II dynastii, w tym założyciela I – pół-mitycznego Narmera (tego od Palety Narmera, którą można oglądać w Muzeum Egipskim) utożsamianego czasem z tak samo mitycznym Menesem.
Pozostając w obszarze chronologii, atrakcją Abydos jest także tzw. lista z Abydos, która zawiera spis władców Egiptu, począwszy do Menesa. Można ją obejrzeć na ścianie jednej z kaplic bocznych. Łatwo ją rozpoznać, pamiętając o tym, że imiona królów były umieszczane w ramce z zaokrąglonymi rogami. Oczyszczona z uzurpatorów wersja listy z Abydos została znaleziona w Ramesseum.
Obecnie najbardziej znaną atrakcją Abydos jest świątynia Setiego I, ojca Ramzesa II, która z zewnątrz jest trochę podobna do świątyni Hatszepstut, tyle że z jednym tarasem, patrząc od frontu. Jest bardzo rozbudowana, na co nie wskazuje wejście do niej – ma kilkanaście pomieszczeń pięknie zdobionych płaskorzeźbami, na których w części zachował się kolor. Spodobał mi się też przejaw myślenia symbolicznego starożytnych Egipcjan w postaci drzwi umieszczanych w kaplicach grobowych na tylnej ścianie, tyle że bez klamki. Takich drzwi widzieliśmy potem pełno w Muzeum Egipskim, ale wyjęte ze swojego pierwotnego otoczenia nie robiły takiego wrażenia.
Nieopodal jest również świątynia poświęcona Ozyrysowi, bardziej przypominająca mastabę, której dach zdjęto, a podłogę zalała woda – można ją obejrzeć z góry. Jest i świątynia wzniesiona przez Ramzesa II, ale wokół toczyły się jakieś prace – ludzi z taczkami było jak mrówek, inni coś kopali i rozbijali, ale niestety nie pozwolono mi robić zdjęć. Do świątyni tylko zajrzałam, choć jej opis nie wskazywał na to, że powinnam żałować.
Warto tam się udać, choć dojazd do miasteczka, czy raczej wsi jest słabiutki. Jest to miejsce, do którego pasuje określenie „zabite dechami” i takiego poziomu są też drogi – wjeżdżaliśmy drogą przez jakieś wysypisko, przez środek przebijaliśmy się po wąskich, rozkopanych uliczkach pełnych dzieci wracających ze szkoły, a wyjeżdżaliśmy drogami rozkopanymi i pełnymi błota, bo będą wstawiać jakieś rury.
Na drugą część dnia został nam przejazd ok. 465 km, z czego ostatnie 60 po wsiach i miasteczkach oazy Fajum, co po zmroku było bardzo czasochłonne – zajęło nam prawie 2 godz.