Miejsce noclegu było podyktowane bliskością Wadi al Hitan – wpisanego na listę UNESCO parku narodowego, w którym odkryto skamieniałości różnych przedstawicieli fauny i flory, przy czym największą sławą cieszą się tutejsze starożytne wieloryby. Miejsce, w którym można je oglądać, jest położone na pustyni zaczynającej się za rogatkami oazy Fajum. Na start mieliśmy do pokonania 68 km.
Ruszyliśmy przed 9, gdyż przygotowanie śniadania na 8 przerosło możliwości chłopaczka, który obsługiwał niby-to-hotel. Tuż po wjeździe na teren parku, za który trzeba zapłacić 5 dolarów (taka kwota jest na bilecie – tylko tu się z tym spotkaliśmy) lub 120 EGP za osobę, jest punkt kontrolny, na którym policjanci przystąpili do typowej rozmowy (pytania zadawane są z reguły w takiej kolejności): skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, skąd jedziemy, czy mamy egipski nr telefonu. Mimo tego, że usłyszeli, że chcemy jechać do Wadi Hitan, to kazali nam zjechać na bok i czekać. I zaczęły się telefony do wyższych rangą. Dodam, że w części droga do Wadi Hitan to początek drogi w głąb pustyni, na którą samodzielnym turystom zapuszczać się nie można. Może dlatego wywołało to zwiększoną czujność policji, gdyż podróżowaliśmy sami „własnym” samochodem i mogliśmy teoretycznie pojechać, gdzie chcieliśmy. Między czasie przewinęło się paręnaście SUVów z turystami. Efekt był taki, że postanowili nas konwojować, ale odpowiedni zestaw osób musiał dopiero się pojawić. Oczekiwanie zajęło ok. 45 min. Konwojenci przyjechali i odprowadzili nas 30 km do rozstaju dróg; droga, w którą skręciliśmy, prowadziła tylko do atrakcji. Po powrocie kazali odmeldować się telefonicznie.
Dowodzący konwojem, dowiedziawszy się, że ja prowadzę, dwa razy mnie pytał, czy jestem dobrym kierowcą. Jak się okazało, droga była w remoncie, ale gorsza niż inne na pewno nie była. A przy okazji – konkurs na najlepszą reakcję na to, że kierowcą jest ja, wygrał gość należący do obsługi jednego z hoteli w Luksorze, choć inna sprawa, że sprawiał wrażenie mało rozgarniętego. Odniósł nam walizki i otworzył drzwi od strony kierowcy, zachęcając mojego męża, żeby skorzystał z uprzejmości. Gdy okazało się, że to ja prowadzę, oniemiał i z niedowierzaniem patrzył na to, jak odpalam samochód. Inni ludzie z zaciekawieniem reagowali na to, że samochód prowadzi nie tubylcza kobieta, ale robili to w sposób mniej ostentacyjny, choć przy parkowaniu czasem wysiadały im nerwy i gapili się jawnie lub nawet podchodzili, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Ponieważ jednak nie mam problemów z parkowaniem i potrafię zmieścić się, jeśli tylko jest do tego przestrzeń, to wielkiej atrakcji nie było.
Wstęp na teren muzeum kosztuje 10 dolarów lub 240 EGP od osoby. Obejrzeć można trochę różnych kości w małym budynku oraz przejść się wyznaczonymi ścieżkami i obejrzeć poukładane w paru miejscach odnalezione skamieniałe szkielety. Nie ma ich za dużo, ale szczególnie jeden ładnie ułożony robi wrażenie. Są także różne zwietrzałe formacje przypominające grzyby, penisy itp. – co kto lubi.
Jest to bardzo miłe miejsce, z pięknymi widokami pustyni, szczególnie w miejscach, gdzie piasek jestł bielusieńki. Gdy będzie skończona przebudowa drogi, będzie szybciej osiągalne, choć nam przejazd zajął godzinę mimo rozkopania. Poniekąd to zasługa konwoju, bo gość jechał do 100 km/h na drodze wysypanej tłuczniem. Najśmieszniejsze było to, gdy na pożegnanie kazał mi jechać wolno i ostrożnie.
Potem przerzuciliśmy się na drugą stronę Nilu, żeby zobaczyć monastyr św. Antoniego, koptyjskie centrum życia monastycznego, sięgające początkami przełomu III i IV w. Jego patron jest uznawany za twórcę idei reguły klasztornej – to on wprowadził zasady organizujące życie wspólnoty, która się wokół niego tworzyła. Z tego względu jest nazywany Ojcem Mnichów, a także zaliczany do Ojców Pustyni, choć nie był pierwszą osobą, która udała się w odosobnione miejsce (z reguły na pustynię), by oddać się ascezie. Z niego czerpali św. Hieronim i św. Benedykt, tworząc zakonne wspólnoty katolickie. To właśnie Egipt jest kolebką życia klasztornego.
Początkowo w planach mieliśmy wizytę także w oddalonym o ok. 80 km od św. Antoniego monastyrze św. Pawła Anachorety, ale śniadanie i zamieszanie z konwojem uczyniło ją niewykonalną. U św. Antoniego byliśmy tuż przed 17.00, a o 17.30 było już po zachodzie słońca. Ponieważ jednak mnisi są otwarci do 18.00, to zostaliśmy oprowadzeni przez jednego z nich, prowadząc miłą rozmowę.
Miejsce jest rewelacyjne. Przede wszystkim jest pięknie położone – wzgórze chroni go od jednej strony, a z drugiej rozciąga się widok na pustynię. Jest bardzo zadbane – o przestrzeń wspólną się tam dba. Jest cicho – nie ma jazgotu wywołanego nadużywaniem klaksonów, muzyczką uaktywnianą hamulcem, pokrzykiwaniami. Jest rozsądnie przyjaźnie – na starcie odpytają cię o typowe okoliczności, ale wysłuchają tego ze zrozumieniem, a potem oświadczą, że ktoś na ciebie czeka, żeby się oprowadzić, dając swobodę do poruszania się w określonych miejscach i fotografowania. Oaza spokoju. Miód lał się na moje serce.
A dookoła piękna pustynia. Na marginesie – autostrada z Bani Suwajf do zjazdu do monastyru to najbardziej pusty odcinek drogi, jakim jechaliśmy w Egipcie. Przez 120 km minęliśmy nie więcej niż 10 samochodów.
Ponieważ rozsądne miejsca noclegowe na booking.com były 130 km od monastyru, a do Kairu było 230 km, to postanowiliśmy pojechać do Kairu i oddać samochód.
Samochodem pokonaliśmy 5642 km.