Od początku planowania wyjazdu do Maroka zastanawiałam się, w jaki sposób ułożyć plan, żeby przy pobycie określonej długości dostać się na Saharę Zachodnią. Brałam pod uwagę przejazd samochodem, ale stwierdziłam, że nie mam ochoty pobijać mojego dotychczasowego rekordu 1200 km przejechanych w Argentynie jednego dnia. Został więc samolot.
Zakup biletów nie był taki prosty. Zabierając się za to przez stronę linii marokańskich po wypełnieniu wszystkich pól i przejściu do płatności pojawiał się komunikat o odrzuceniu transakcji. Na stronie przewoźnika dogrzebaliśmy się informacji o tym, że można kupić bilet pod warunkiem, że jest się posiadaczem konta w banku marokańskim. My takiego nie posiadamy. Zostawali pośrednicy, co wiązało się z wyższą ceną o ok. 300 zł. Trochę się zastanawialiśmy nad sensownością wydatku na poziomie 1000 zł od osoby, ale ochota dotarcia tam przeważyła. Bilety zostały kupione.
Do Laayoune dotarliśmy ok. 19 z uwagi na opóźnienie. Na szczęście ekspresowo i bezproblemowo przebiegło wypożyczenie samochodu. Formularz umowy był w większości wypełniony, facet nie chciał karty ani zabezpieczenia wniesionego w inny sposób, nie było sprawdzania samochodu. Zwrot samochodu był jeszcze szybszy. Wypożyczalnię Loro Car polecam – inne albo nie odpowiadały na maile, albo anulowały rezerwację.
Niby Sahara Zachodnia to wg tutejszych władz prowincja Maroka, ale obcokrajowców kierują do punktu odprawy paszportowej, choć żadnej pieczątki nie wbijają. Służy on raczej zaspokojeniu instytucjonalnej ciekawości – pytali o to, gdzie się zatrzymujemy, na jak długo przyjechaliśmy, jaki mamy zawód i czy ktoś na nas czeka, i kto to jest. Wszystko zostało skrzętnie odnotowane.
Objazd okolic Laayoune zaczęliśmy od Marsy, osiemnastotysięcznego i zarazem trzeciego co do liczebności miasta Sahary Zachodniej. Jest ono dość zapyziałe i żadnych atrakcji nie ma, no może poza kościołem, ale to aż tak znowu nie dziwi, gdyż cała prowincja była do 1975 r. kolonią Hiszpanii.
Pojechaliśmy również do Lamsid, osady położonej 100 km, jadąc w stronę Dachli, żeby poczuć klimat pustynnej drogi, wiedzieliśmy bowiem, że nic tam nie ma poza stacją paliw, meczetem i paroma budynkami. Dachlą oddaloną od Laayoune o 500 km pogardziliśmy – z wszelkich opisów wynikało, że choć do drugie co do wielkości miasto Sahary Zachodniej, to atrakcją są plaże. Co prawda dalibyśmy radę obrócić w ciągu jednego dnia, ale szczerze mówiąc stwierdziliśmy, że to bez sensu. Woleliśmy poszwendać się po bliższych plażach. W tym celu zatrzymaliśmy się w Taroumie, w której plaża była otoczona wysokim brzegiem. Przejeżdżając przez wieś sprawiającą wrażenie opuszczonej, natknęliśmy się na blokadę drogi zorganizowaną przez stado kóz. Musieliśmy się wycofać.
Parędziesiąt kilometrów dalej na plaży oglądaliśmy wrak statku, który utknął na mieliźnie. W innym miejscu – na plaży w Foum el Oued – cieszyliśmy oczy falami i pustą promenadą.
Wracając do Laayoune, zrobiliśmy przystanek na sesję zdjęciową na wydmach ciągnących się pasem szerokości ok. 8 km.
Na koniec zrobiliśmy sobie samochodowy sightseeing po stolicy prowincji, zatrzymując się przed zamkniętym kościołem i na jednym z placów, żeby pójść na obiad. Było niespiesznie, a i tak przejechaliśmy 240 km.
Samochód kosztował nas 250 dinarów oraz cenę 17 litrów paliwa, za które tu trzeba zapłacić 11,57 dinarów za litr – to mniej o ok. 3 dinary w porównaniu do cen z północy Maroka lub – jak kto woli – Maroka właściwego.
Policji jest tu tyle samo, co na północy, ale więcej wojska. Nie odczuliśmy żadnego niebezpieczeństwa ani od POLISARIO, ani od policji, czego można by oczekiwać, czytając słabą, bo jednostronną książkę Wszystkie ziarna piasku, w którym POLISARIO jest gloryfikowane ponad zdrowy rozsądek, tak samo jak władze Maroka potępiane. Autor siedział przez tydzień w jakimś mieszkaniu w Laayoune, bo mu naopowiadali, że nie może z nikim rozmawiać, bo inaczej policja go zamknie. Widział się tylko z tymi, których mu jego gospodarz chciał pokazać. Nie miał nawet potrzeby porozmawiać z przedstawicielami władz. Ale tak to jest gdy za pisanie książek biorą się aktywiści, którzy mają ślepą potrzebę brać w obronę kogoś, o kim sądzą, że jej potrzebuje, zapominając, że „różne są odcienie szarości, od czerni od białości”.
Jedyna różnica pomiędzy Saharą Zachodnią a resztą kraju, która się rzuca w oczy, to strój kobiet zakrywających się. Na Saharze owijają się w kolorowe długie i cienkie chusty, co wygląda zdecydowanie lepiej niż czador. No i mają wytatuowane henną pięty i końcówki palców u rąk w zależności od okazji, ale na ten temat nie wiem nic więcej.
Do Casablanki wróciliśmy samolotem o 20.50. Tym razem bez opóźnień.