W końcu przyszła kolej na Rabat, którego nowa i stara część są wpisane na listę UNESCO. Pomijając okoliczność wpisu, to i tak przyjechalibyśmy tu, żeby zobaczyć obecną stolicę.
Zwiedzanie zaczęliśmy od części nowej, budowanej po I wojnie światowej, dzięki czemu można oglądać ładną modernistyczną architekturę. Na jednym z jej krańców jest wieża Hasana, pozostałość meczetu zaplanowanego jako największy na świecie, który został zniszczony niemal doszczętnie podczas trzęsienia ziemi w XVIII w., oraz będące de facto jego przedłużeniem mauzoleum Mohammada V, pierwszego króla po odzyskaniu niepodległości przez Maroko w 1954 r. Widać wszędzie zsyłka nobilituje – Madagaskar okazał się być nie tak znowu wielkim przekleństwem dla tego króla.
Potem przeszliśmy czymś, co kiedyś było dzielnicą żydowską, a teraz jest bazarem, na którym handluje się głównie pożywieniem. Był nawet (przez chwilę) kot w klatce, ale kto by go kupił? Za wolność koty odwdzięczają się miauczeniem.
Doszliśmy do kasby Al Udaja otoczonej murem, pod którym jest cmentarz i z której rozciąga się widok na ocean. Jest tam trochę sterylnie, ale to podobno najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w Rabacie, więc zostało odpowiednio przystosowane.
Generalnie miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale i tak spacer zajął nam 2,5 godz.
Mając już dość medyn, pojechaliśmy do Lixusu, a precyzyjnie rzecz ujmując – do ruin osady fenicko-grecko-rzymskiej, której początki sięgają podobno ok. 1100 r. p.n.e. Wstęp to 60 dirhamów od osoby. Całe wzgórze jest nimi pokryte, ale tylko część została odkryta. Ciekawostką związaną z tym miejscem jest to, że wytwarzano tam garum – ostrą pastę z rybich wnętrzności. Miejsce jest typowe dla przeciętnej strefy archeologicznej, więc nie ma tam nic zachwycającego tym bardziej, że najładniejsza dotąd znaleziona mozaika została wywieziona do muzeum w Tangerze, ale była to miła odmiana i odświeżająca. No i z góry rozciąga się piękny widok na okolicę.
Po tych wszystkich aktywnościach zostało nam tylko tyle dnia, żeby dojechać w wybrane miejsce o zmroku. Mogliśmy albo rozszerzyć listę i pojechać do Tangeru, albo zgodnie z planem udać się do Tetuanu. Z uwagi na trasę na kolejny dzień wybraliśmy opcję nr dwa tym bardziej, że hotele w Tangerze były albo drogie, albo z bardzo słabymi ocenami.