Muszę nadrobić zaległości spowodowane najpierw brakiem przejściówki, a potem sieci.
Dotarcie do Mariental było nam potrzebne, żeby móc maksymalnie wykorzystać kolejny dzień. Innych powodów nie ma, bo miasteczko nie ma żadnych atrakcji, jeśli nie liczyć przeciętności i „odkrycia”, że mieszkańcy muszą się tam czuć mało komfortowo, gdyż większość budynków lub posesji była zabezpieczona drutem kolczastym.
Pierwszym niedzielnym przystankiem było Keeetmanshoop, które również nie grzeszy zabytkami. Jest dawny kościół mieszczący muzeum nieczynne w weekendy i święta, stacja kolejowa budząca wątpliwości co do jej aktualnego statusu i parę pomników, w tym upamiętniający niemieckich kolonizatorów. Wokół niewysoka, częściowo zdewastowana zabudowa. Najciekawszy jest budynek komendy policji, w którym są powybijane szyby, oderwane okna, a mimo to ktoś tam urzęduje, sądząc po tym, że ludzie wchodzili i wychodzili.
Prawdziwą atrakcją Keetmanshoop jest natomiast las kołczanowy znajdujący się na pobliskiej farmie. Lasem bym tego nie nazwała, ale ogrodem i owszem. Kołczanowców będących w istocie aloesami-gigantami jest tyle, żeby obejść teren przez nie porośnięty w ok. 20 min. Akurat przypada okres ich kwitnienia, więc wzięłam parę nieotwartych łusek, licząc na to, że są tam nasiona. Ci, którym mało brązowych skał różnych rozmiarów, mogą udać się na pobliskie Boisko Olbrzymów (Giants Playground), które przypomina raczej wielkie gruzowisko. Są tam niby różnych kształtów formacje skalne, ale szału nie ma. Ponieważ oba miejsca są obok siebie, można się na chwilę wybrać, tym bardziej że wejściówka jest jedna za 110 NAD od osoby. Obie atrakcje stanowią własność prywatną.
Ponieważ wstaliśmy nie dość wcześnie, choć i tak rano, to po obejrzeniu Keetmanshoop musieliśmy zdecydować, czy jechać do kanionu na rzece Fish – Fish River Canyon, czy darować sobie tę przyjemność. Ciekawość przeważyła, choć zdecydowaliśmy się tylko na jeden punkt widokowy, choć główny, położony 10 km od bram parku w Hobes (wejściówka 150 NAD od osoby i 50 od samochodu). Jest tam platforma, z której można podziwiać wielką rozpadlinę. Kanion rzeczywiście robi wrażenie, tym bardziej że była jeszcze widoczna stróżka wody. Dwudziestominutowy pobyt na miejscu „kosztował” nas ok. 260 km jazdy po dość dobrej szutrowej nawierzchni, dzięki czemu można było i jechać 100 km/godz.
Na koniec dnia został nam przejazd do Luderitz. Pokonaliśmy ok. 800 km. Był to najdłuższy odcinek zaplanowany na ten wyjazd.
Dzięki temu, że recepcja przybytku, w którym mieliśmy nocleg, była czynna tylko do 20.00, a byliśmy 10 minut później, to mieliśmy okazję być w tzw. townshipie, czyli dzielnicy zamieszkałej przez ubogich Namibijczyków, chyba w stu procentach czarnoskórych. Odwoziliśmy bowiem do domu recepcjonistkę. Szkoda mi jej było, bo było już późno, a ona wpadła zdyszana, bo musiała zawrócić z drogi do domu, a dodatkowo – ponieważ nie było w apartamencie ręczników – należało je przynieść z innej lokalizacji, za co zresztą zaczęła się głośno obwiniać. Pojechaliśmy więc najpierw po ręczniki, a potem do niej.
Township w Luderitz nie szokował. Przeciwnie – przypominał bardziej wieś, a w żadnym razie slums. Są wytyczone normalne ulice, jest oświetlenie. Domki są co prawda niewielkie, ale dość schludne; nie widzieliśmy uderzającego dziadostwa.
Jakby tych atrakcji było mało, poszliśmy jeszcze na koncert na żywo i imprezę taneczną w jednym, która odbywała się na podwórzu budynku, w którym nocowaliśmy. Było w największym zatłoczeniu 30 osób, w większości czarnoskórzy. Kapela ładnie grała, więc kupiliśmy bilety (30 NAD od osoby), wypiliśmy piwko i potańczyliśmy. Niestety zarządzona przerwa udaremniła mi skorzystanie z propozycji szampańskich tańców, złożonej przez jednego z uczestników po uprzednim uzyskaniu zgody mojego męża.
Przez całą niedzielę wypożyczalnia milczała. Pojawił mi się za to komunikat o autoryzacji karty, ale sama karta jest niewidoczna z poziomu użytkownika aplikacji bankowej. Dziwne. A po samochód nikt się dotychczas nie zgłaszał. Zakładam, że sprawa została jakoś załatwiona.