Rano, pakując manatki do samochodu, okazało się, że mamy problem z kołem. Zeszło powietrze. Doturlaliśmy się na stację paliw, gdzie dopompowali nam powietrze i potwierdzili przypuszczenia – dziura. Po kontakcie z infolinią kazali nam jechać do wskazanego punktu naprawy. Mieliśmy szczęście, że była otwarta, bo – po pierwsze – było niewiele po 8.00, a po drugie – w Namibii 1 maja też jest dniem wolnym od pracy. Najpierw kazano nam zjawić się ponownie po 40 min, ale udało mi się przekonać człowieka, że z takim kołem trudno się gdzieś przemieszczać, więc oddelegował od razu do pracy swojego pracownika. Mimo zapowiedzi, że będzie nas to kosztować 1500 NAD z uwagi na święto, nie zapłaciliśmy nic, bo postanowił się rozliczyć z wypożyczalnią tym bardziej, że mamy pełne ubezpieczenie. Po 40 minut byliśmy na mieście. Sprawcą, jak się okazało, był mały gwóźdź.
Szukając miejsc godnych turysty, przeszliśmy się główną ulicą zwaną Bismarcka, pooglądaliśmy dawne niemieckie budynki. To chyba spokojne miasto – drutu kolczastego było mało. Potem pojechaliśmy 20 km na południe, żeby zobaczyć miejsce, w którym w 1488 r. Bartłomiej Diaz umieścił krzyż podczas przymusowego cumowania w małej zatoczce. Miejsce piękne: skały, huczący ocean, foki i mgła lub opar wodny. Po drodze widzieliśmy parę lisków i flamingi.
Wyjeżdżając z Luderitz, zatrzymaliśmy się w Kolmanskop, a w zasadzie jego pozostałości, gdzie można obejrzeć budynki osady przykopalnianej (wydobywającej diamenty) założonej przez Niemców. Były posadowione w trzech rzędach na zboczu wzgórza; obecnie szwendać można się po dwóch, płacąc 130 NAD za osobę. Są w różnym stanie rozkładu. To, co stanowi ich siłę przyciągania, to piasek, który się do nich wdarł. Na szczęście jednak niektóre zostały z niego uwolnione. Miejsce na nie za długą przechadzkę.
Na drugą część dnia został na przejazd do Sesriem. O ile trasa do Aus była bezproblemowa, bo nawierzchnia była asfaltowa, to następne 330 km pokonaliśmy w 5 godz., poruszając się po drogach w pewnym uproszczeniu zwanych szutrowymi. Ich nawierzchnia zależy od terenu, przez który droga prowadzi. Jeśli przez góry, to są kamienie. Jeśli przez teren bardziej piaszczysty, to jest ubita ziemia wzmocniona żwirkiem. Ponieważ wybraliśmy drogę krótszą, która wiodła przez góry, to mieliśmy pełno luźnych kamieni, a tam, gdzie ich akurat nie było, były gęsto zrobione muldy. Brrr. Jechałam raczej wolno, tylko czasem osiągając 80 km/godz. Po porannych przygodach obawiałam się o los kół i nas samych, mając wizję utknięcia na środku niczego bez zasięgu. Na szczęście samochód się spisał. Ja miałam dość. Cieszyłam się bardzo z tego, że – choć był drogi – wybraliśmy nocleg tuż przy bramie. Oszczędziło nam to sporo czasu z uwagi na stan dróg.
Mieliśmy za to piękne widoki. Spotkaliśmy po drodze kilka okazów różnej rogacizny, ale w niewielkiej liczbie: albo pojedynczo, albo w parze. Kawałek ich pobratymca zjadłam na kolację.