Swakopmund to mieszanka Luderitz i Walvis Bay. Z pierwszym miastem łączy go niemiecka przeszłość widoczna w budynkach, nazwach ulic i innych przybytków, z drugim zaś – status kurortu. Cechą wspólną każdego z nich jest mglista jesień, co można było podziwiać z molo. No i było chłodno – tylko 15 stopni.
W Swakopmund po raz pierwszy spotkaliśmy się z arabskimi metodami prowadzenia handlu, które składają się z kilku etapów: pierwszy – zaczepka, najlepiej nieoczywista i zbijająca z tropu, drugi – próba spoufalenia, trzeci – domaganie się zakupu. Z reguły kończę rozmowę na etapie drugim, dając do zrozumienia brak zamiaru nabywana jakichkolwiek dóbr. Dziś też tak zrobiłam i na szczęście nie było etapu trzeciego. Oferty natomiast dotyczyły lokalnych pamiątek. Zamierzam zapolować na maskę, ale na pewno nie od takich agentów. W Swakopmund jest targ rękodzieła, ale tę przyjemność zostawię sobie na inne miejsce.
Z próbą na pół handlu, na pół żebractwa spotkaliśmy się zresztą i później, gdy zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcie wrakowi jakiegoś statku. Oferowano nam coś co przypominało jakieś minerały (trudniła się tym cała grupa). Gdy dostali informację, że zakup wyklucza brak możliwości przewiezienia, po prostu zażądali kasy, mówiąc o braku środków na jedzenie. Podobny asortyment próbowano nam sprzedać na stacji paliw w Uis. Tam zresztą wisiały tablice zawierające apel o to, żeby wystrzegać się tego typu sprzedawców, nie dawać pieniędzy ani jedzenia lub paliwa żebrakom.
Podobne zdarzenie, choć chyba z czego innego wynikające, mieliśmy w drodze do Uis. Zatrzymał nas jeden z dwóch robotników, którzy pracowali na jednym z odcinków placu budowy drogi asfaltowej, prosząc o chleb. Mieliśmy cztery bułki, które otrzymał, i odszedł zadowolony. Nic więcej nie chciał. Do sklepu miał naprawdę daleko. To nasz malutki wkład w budowę dróg namibijskich.
Największą atrakcją dnia była jednak kolonia fok na Cape Cross (150 NAD od osoby i 50 NAD za samochód). Czułam się tak, jakbym była na pastwisku owiec – beczenie było słychać cały czas, tylko zdecydowanie bardziej śmierdziało. Foki były super, a zwłaszcza młode ssące lub przemykające do wody. Widzieliśmy także okazy dotknięte mniej przyjemną stroną życia – chore lub nieżywe, ale na szczęście były to pojedyncze osobniki. Niezależnie od tego są niesamowicie fotogeniczne. Mogłabym tam stać jeszcze długo mimo panującego smrodu. Mój zachwyt zmniejszył jakiś narwany samiec, który postanowił nas przyatakować, gdy schodziliśmy z pomostu, dzięki któremu włazi się w środek ich kolonii. Szybko jednak mu umknęliśmy, ale każde z nas w inną stronę, co go wyraźnie speszyło. Inne foczki miały większy dystans i można był podejść do nich bardzo blisko, nawet tego za bardzo nie chcąc, gdyż zajmują miejsce dowolnie przez siebie wybrane.
Tuż obok kolonii jest rekonstrukcja krzyża ustawionego w 1485 r. przez Diego Cao, poddanego króla Portugalii, w miejscu jego lądowania, stąd nazwa przylądka.
Dzisiejsze zajęcia skończyliśmy wcześnie, jak na nas, bo już przed 15 byliśmy w Uis. Miejsce noclegu wynikało z tego, że w pobliżu kolejnych atrakcji nie było żadnych noclegowni w rozsądnych cenach, a odległość do „zabytków” z Uis nie gwarantowała ich obejrzenia. Jeździć bez sensu po prostu mi się nie chciało, tak jak nie mieliśmy ochoty spać w samochodzie, bo namiotu na dachu nie mamy i nie chcieliśmy mieć. Popołudnie więc spędziliśmy na tzw. nicnierobieniu. Raz na jakiś czas każdemu się przyda.