Kolejny dzień turysty zaczęliśmy w ostatnim żywym muzeum w Namibii, które jest prowadzone przez Buszmenów. Jego oficjalna nazwa to Ju/’Hoansi, oznaczająca w ich języku samych siebie, choć Buszmeni używają w mowie potocznej słowa „Buszmen”.
Gdy podjechaliśmy pod miejsce wskazane jako recepcja, które było niczym więcej jak drzewem z przywleczonym konarem służącym za ławkę, od razu zjawiło się kilku mężczyzn wyglądających jak jacyś włóczędzy. Jeden z nich przedstawił się jako nasz przewodnik. Od razu pokazał nam menu z opcjami tras, co mnie – z jednej strony – uspokoiło, że dobrze trafiliśmy, a z drugiej strony – wzbudziło współczucie dla ich domniemanej egzystencji na granicy ubóstwa. Po uiszczeniu opłaty za spacer po buszu (200 NAD od osoby), gdyż pokazywania ciągle tych samych rzeczy mieliśmy dość, przemieściliśmy się z przewodnikiem we właściwe miejsce. Skierował nas do świetnie zaopatrzonego sklepu z pamiątkami, a sam poszedł się przygotować. Za chwilę pojawił się przebrany w tradycyjny strój, a raczej rozebrany, gdyż miał tylko majtki. Był to jednak zupełnie inny człowiek; gdybym nie wiedziała, że to on, nie poznałabym go. I nie jest to kwestia nagości. W jednej chwili przeobraził się w człowieka, od którego biła naturalna i dobrze pojęta duma. Wrażenie niebywałe. Za chwilę pojawiły się również inne osoby i ruszyliśmy w drogę.
Zaczęto od zaprezentowania nam narzędzi służących do polowania i omówiono sposoby pozyskiwania trucizny oraz odbył się pokaz rozniecania ognia. Podczas przechadzki zademonstrowano nam zakładanie pułapek na małego zwierza oraz pokazano rośliny służące do celów leczniczych. Na koniec odbyła się symulacja polowania, łącznie ze strzelaniem z łuku, w której wziął udział mój mąż. Ja czekałam razem z innymi kobietami.
Program trwał 1,5 godziny, choć czas upłynął bardzo szybko. Jeśli będziecie w Namibii i będziecie zastanawiać się, które z żywych muzeów odwiedzić, jedźcie koniecznie do Buszmenów. Są najlepsi! No i są najstarszym tutejszym plemieniem.
Wracając od Buszmenów, odwiedziliśmy muzeum w Grootfontein mieszczącym się w forcie zbudowanym przez Niemców w l. 90 XIX w. Pani była na tyle miła, że wpuściła nas do środka mimo tego, iż byliśmy o godzinie, w której zaczynała się przerwa. Muzeum mieści się w trzech pomieszczeniach i jest w istocie składowiskiem najróżniejszych przedmiotów – począwszy od paru egzemplarzy Biblii, przez kolekcję znaczków, aparaty fotograficzne, zestaw narzędzi chirurgicznych, po maszynkę do mięsa i wyrobu masła. Jednakże najciekawszym i w mojej ocenie najważniejszym eksponatem są kopie umów sprzedaży nieruchomości, zawartych w l. 80 XIX w. pomiędzy wodzami plemion a Niemcami, mające wskazywać na oddolną inicjatywę ludzi potrzebujących Lebensraum. Innym równie ciekawym obiektem są dwie pocztówki z życzenia z – jak to zostało określone – obozów koncentracyjnych w Namibii z 1940 r., mające pokazać, że Niemcy też cierpieli będąc internowanymi przez Anglików. Prawie wzruszające. To wszystko za jedyne 80 NAD od osoby.
Kolejna atrakcja była zdecydowanie droższa, by nie rzec – idiotycznie droga. Cena za obejrzenie meteorytu Hoba, największego tego typu obiektu znalezionego na Ziemi, to koszt 250 NAD od osoby. Zwiedzanie trwające maksymalnie 5 minut odbywa się z przewodnikiem, żeby nie kusić turystów przed próbami uszczknięcia kawałka dla siebie.
Do parku Waterberg, do którego dotarliśmy w porze podwieczorku, wejściówka kosztowała 150 NAD od osoby i 50 NAD za samochód. Tu również natknęliśmy się na ślady Niemców. Miejsce, w którym znajduje się restauracja, to dawny posterunek niemieckiej policji – ściany zdobią fotografie z początku XX w.
Dla nas najciekawszy był jednak ślad Kazimierza Nowaka i jego rowerowej trasy po Afryce, o czym informuje tabliczka na ścianie biletrii.
Zafundowaliśmy sobie spacer dwiema ścieżkami. Żadna nie prowadziła na szczyt płaskowyżu, ale widok i spacer i tak były przyjemne. Moja jedyna obawa dotyczyła możliwości pojawienia się pawianów, których jest tam pełno, ale na szczęście te wstrętne małpiska chyba skupiły się na wzajemnych bójkach, sądząc po odgłosach, i nie pokazały się nam.
Na terenie parku mieliśmy nocleg.