Rano mieliśmy spotkanie na Victoria University, więc w drogę wyruszyliśmy niedługo po południu. Do Hastings wybrałam drogę nr 2, bo jeszcze nią nie jechaliśmy. Po drodze atrakcji turystycznych nie ma, do widoków wyspy północnej trochę przywykliśmy, więc nie było pokus, żeby się zatrzymywać. Trafiliśmy jednak na parę wahadeł i objazd, co było o tyle zaskakujące, że znaków o robotach drogowych i związanych z tym ograniczeniach w każdym zakątku NZ jest pełno, ale tylko w nielicznych miejscach coś się rzeczywiście dzieje.
W Hastings – tak samo jak i w sąsiednim Napier – atrakcją jest zabudowa art deco z elementami stylu hiszpańskiego charakterystycznego dla miast Ameryki Łacińskiej. W obu miasteczkach budynki są maksymalnie piętrowe. Napier jednak może się pochwalić okazałym kościołem. To wszystko jest zasługą trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło tę okolicę w 1931 r. Ponieważ zniszczenia były ogromne, odbudowując miast, zdecydowano się na popularny wówczas trend.
Jeśli chodzi o obiekty małej architektury w Hastings zadbano o latarnie w tej samej stylistyce. Miłym akcentem są również ściany kwietników wyłożone pomalowanymi płytkami. W Napier za to postarano się o stylowe ławki.
Obszar turystyczny Napier jest dwa razy większy niż w Hastings, w którym budynki skupiają się wokół dwóch ulic.
Spacer po Napier kończyliśmy już po zmroku i korzystając z przyjemnej pogody, poszliśmy nad morze. Nie obyło się bez strat. Telefon mojego męża odpłynął. Niefart polega na tym, że jakimś cudem na ostatnim zdjęciu, który zrobiłam swoim aparatem tuż przed tym, gdy się wyładował, jego niedawny aparat leży na plaży tuż za zasięgiem ostatniej fali. Kolejna go zabrała.