Do Nadżranu zwabiły nas ruiny jego starożytnej poprzedniczki – Al Ukdood, znane również pod nazwą Negrana, Ramah i Rajmaat. Oddają one różne okresy w jego życiu: niedoszły rzymski związany z kampanią zmierzającą do podporządkowania Arabii Cesarstwu Rzymskiemu, ścieranie się wpływów królestw chrześcijańskich i żydowskich, którego najbardziej znanym przykładem jest wymordowanie chrześcijan przez Himjarytę Dhu Nuwasa wyznającego judaizm po kapitulacji miasta w 523 r., za co zapłacił głową w kolejnym roku, podczas odwetowej wyprawy Abisyńczyków. Do XIII w. większość mieszkańców podobno stanowili Żydzi i chrześcijanie, choć jednocześnie w muzeum były informacje o tym, że chrześcijanie sami poprosili Proroka o światło islamu.
Ruiny zajmują spory teren, sądząc po tym, co zostało odgrodzone. Tylko niewielka ich część została odkryta – obejrzeć można część fortu z paroma petroglifami na złożonej ścianie, dwa kamienie młyńskie i miejsce dawnej świątyni opisanej jako meczet. W przyszłości chyba planują prowadzić jakieś prace, sądząc po oznaczeniu niektórych odcinków; żadnych widocznych zapowiedzi jednak nie widać. Po terenie zostały wytyczone dwie główne alejki, nas oprowadzał pies. Nikogo innego nie było.
Obejrzeliśmy także z zewnątrz najstarszy nadżrański pałac z cegły mułowej, zbudowany w 1944 r. Do środka wejść nie można, bo, jak głosi informacja przy wejściu, trwa remont.
W Himie spodziewaliśmy się zobaczyć co najmniej tak samo dobre muzeum, jak w Nadżran, skoro petroglify znaleziono w 100 miejscach. Jakież było nasze zdziwienie, gdy podjeżdżając na oznaczone na mapach miejsce paręnaście minut po 14.00 w czwartek nie zobaczyliśmy ani muzeum, ani nie zastaliśmy kogokolwiek. Była jakaś buda, ale zamknięta. Nie można było tego tak zostawić. Przy wjeździe do wsi widzieliśmy budynek, przy którym stały dwa samochody, więc tam ruszyliśmy. Dobrze trafiliśmy, bo to było coś w stylu administracji turystycznej, ale nikt się nie pojawił, mimo że nawoływaliśmy. Pojechaliśmy do kolejnego budynku, którego drzwi były otwarte, mieszczącego się tuż przy meczecie. Jak się okazało tam mieściła się jakaś odmiana policji lokalnej. Podjęto nas kawą i daktylami, podczas gdy wyłuszczyliśmy naszą prośbę. Między czasie jeden z panów się ubierał, bo przerwaliśmy mu drzemkę i jednocześnie gdzieś zadzwonił, potem odeskortowano nas do miejsca, do którego dotarliśmy sami, ale dalej nikogo nie było, więc w asyście strażnika pojechaliśmy do miejsca obsługi turystów. Klakson nie zadziałał, podziałała syrena. Ze środka wygramolił się zaspany przewodnik, który pokazał nam palcem dwa miejsca, w którym są petroglify i kazał jechać oglądać. Na naszą uwagę, że są zamknięte, kazał nam otworzyć sobie bramę, odwiązując druty. Cała zabawa trwała ok. 40 min. Pojechaliśmy więc znowu do miejsca, w którym byliśmy na początku. Brama faktycznie była zawiązana drutem, a tuż przy niej była tablica informująca o zakazie włamywania się na teren zabytków. Petroglify znaleźliśmy bez trudu, w tym osławionego koziorożca; napisy zawierają podobno również wzmiankę o Dhu Nuwasie. Byliśmy sami i mogliśmy robić, co chcieliśmy. Fotografowaliśmy. Pojechaliśmy również w drugie miejsce. Tam odkryliśmy ślady zniszczeń, których dopuścił się jakiś ikonoklasta muzułmański – wygląda to tak, jakby strzelał nabojami do paintballa. Puste pordzewiałe puszki po farbie leżą na miejscu. Na szczęście strat wielkich chyba nie poczynił. Ktoś nas musiał dojrzeć, bo gdy wychodziliśmy podjechał do nas gość ubrany podobnie do zaspanego strażnika. Wyjaśniliśmy mu, że dostaliśmy pozwolenie od jego kolegi na samodzielne zwiedzanie. Przyjął to bez zgłaszania wątpliwości. Nawet zaprosił nas na kawę, ale musieliśmy jechać. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję – ruiny miasta Karjat al Faw (Karjat Zat Kahl), wpisane w tym roku na listę UNESCO.
Na miejsce oznaczone za pomocą współrzędnych dotarliśmy tuż przed zapadnięciem ciemności. Z jednej strony były jakieś współczesne ruiny, z drugiej – parę oświetlonych budynków. Nic widać nie było, więc rozczarowani pojechaliśmy do Wadi ad Dawasir, w którym mieliśmy nocleg. Już w hotelu obejrzałam dokładnie zdjęcia z al Faw i stwierdziłam, że to, czego szukaliśmy, jest za ogrodzeniem, a oświetlone budynki były punktem obsługi turystów. Zmartwiły mnie jednocześnie komentarze w Internecie, z których wynikało, że miejsce jest nie jest dostępne do zwiedzania; najmłodszy komentarz pochodził sprzed trzech miesięcy, ale przyjęłam, że to wynik ostatnich przygotowań przed ogłoszeniem wpisu na listę. Ponieważ jednak 150 km to na tutejsze warunki nie jest dużo, postanowiliśmy wrócić rano. Moje przypuszczenia się sprawdziły. Zespół budynków niby służy turystom. Samochodów służbowych na parkingu było sporo, ale panowała cisza. W pomieszczeniu na szczotki znalazłam jakiegoś gościa, który zaprowadził mnie na mini parking, na którym na posłaniu pomiędzy samochodami spał sobie strażnik. Każę go budzić. W końcu było ok. 9.30, a za spanie to mu raczej nie płacą. Gość się otrząsnął ze snu i siedząc na posłaniu, mówi, że wejścia nie ma. I zaczyna się rozmowa za pomocą translatora o mniej więcej takim przebiegu: ja (J) – chcemy zobaczyć strefę archeologiczną, strażnik (S) – w środku nic nie ma, J – chcemy zobaczyć mury, S – mury są w trakcie rewitalizacji, J – chcemy spojrzeć z wału na stanowisko, S – zabronione, J – w Internecie jest informacja, że można zwiedzać, S – dzwonię na policję, pozwolenie na zwiedzanie wydaje ministerstwo, J – proszę o nr telefonu do Rijadu, S – ruiny są daleko stąd, nie zobaczycie ich, J – chcemy na nie tylko popatrzeć z góry, chodź z nami; S – nie wolno, to decyzja Ministerstwa Kultury. Jego upór był niebywały, ale chyba w tym ostatnim zdaniu zawarł prawdę – jest zakaz zwiedzania al Faw. Zostaliśmy przegonieni, choć pożegnaliśmy się nawet uściśnięciem dłoni.
Z jednej strony zabiegali o wpis na listę UNESCO, a z drugiej – uniemożliwiają zwiedzanie. Na zewnątrz pokazują, że ważne są dla nich odkrycia archeologiczne, a wewnątrz nie chcą o nich mówić, wręcz chcieliby je schować, jakby bali się mówić o tym, że przed 622 r. na Półwyspie Arabskim kwitło życie i to nie islam je stworzył. Jak widać, „postępowość” Arabii nie wyszła poza fazę raczkowania. Niezależnie od fobii miejscowych zastanawiam się, w jakim stopniu UNESCO jest świadome takiego działania. Zamierzam się tego dowiedzieć. Inszallach.