Zwiedzanie Adany zaczęliśmy o wschodzie słońca, czyli kwadrans przed 8.00, bo oczywiście plan był napięty. To miasto klimatem podobne do Tarsu. Nie ma jakichś spektakularnych atrakcji, ale sprawia przyjemne wrażenie. Można tam znaleźć: most kamienny, Wielki Meczet wzorowany na damasceńskim meczecie Umajjadów z elementami zbudowanymi z jasnego i ciemnego kamienia, nowy meczet z sześcioma minaretami, którego budowę ukończono w 1998 r., wieżę zegarową, do której prowadzi ulica w stylu bazarowym, działające hammamy, a nawet kościół i budynki na oko z l. 60 XX w., czyli w stylu nowoczesnym. Można tam spotkać liczne koty i owczarki anatolijskie. Żałowałabym, gdybyśmy Adanę potraktowali po macoszemu.
Punktem kulminacyjnym dnia miała być Antiochia (tr. Antakya), zwana syryjską dla odróżnienia od innych miast o tej nazwie. Chciałam ją zobaczyć od dawna. Trzęsienia ziemi skutecznie pozbawiły ją zabytków, ale magia miejsca działa dalej. Największą atrakcją jest muzeum archeologiczne słynące z kolekcji mozaik, ale niestety informacja na stronie okazała się prawdziwa – muzeum jest tymczasowo zamknięte, gdyż przechodzi remont. Całkowitym przypadkiem natknęliśmy się jednak na hotel-muzeum, w którym można obejrzeć trochę kamiennych układanek (wejściówka to równowartość 8 euro). Jego historia związana jest z odkryciem starożytności podczas budowy hotelu. To niesłychany przypadek współpracy przedsiębiorcy turystycznego z organami państwa. Dzięki temu powstał obiekt oparty na stalowych kolumnach, którego przestrzeń użytkowa jest podwieszana, dzięki czemu zachowana jest i funkcja noclegowa, i kulturalna. Każdy może wejść, kupić bilet i obejrzeć ekspozycję – nadzór merytoryczny sprawuje ministerstwo kultury i turystyki. Sam budynek też jest świetny. Gdybym wiedziała o nim wcześniej, to nawet mimo wysokiej ceny tak ułożyłabym trasę, żeby w nim nocować. Jestem tych zachwycona.
Inną istniejącą atrakcją Antiochii jest kościół św. Piotra – pierwszy kościół wykuty w skale. Pieczę nad nim sprawuje ministerstwo ds. ochrony zabytków (wstęp – równowartość 8 euro). Zdziwiło mnie to, że było sporo tureckich zwiedzających – widać Turcy, w odróżnieniu od innych muzułmanów, nie boją się kontaktów z chrześcijaństwem.
Widzieliśmy również dwa wielkie osiedla złożone z kontenerów. Najpewniej to tymczasowe domostwa dla poszkodowanych przez trzęsienie ziemi z lutego 2023 r. Większość gruzów została uprzątnięta. Widzieliśmy również sporo budów na różnym etapie – część wyglądała na ukończone, choć jeszcze nie zamieszkane. I to dało się zaobserwować nie tylko w okolicach Antiochii, ale nawet w okolicach Gaziantep.
Do Harranu, miasteczka tuż przy granicy z Syrią, dotarliśmy na koniec dnia. Atrakcje turystyczne mieszczą się w obrębie murów miejskich będących w stanie daleko posuniętego rozkładu. Mury się walą, a części już nie ma. Zamek krzyżowców ma na razie tylko jedną ścianę odnowioną. Po meczecie pozostał minaret. W najlepszym stanie są domy-ule, bliscy krewni trulli z Arbelobello i – jak się dowiedzieliśmy – budowli z okolic Damaszku, których jednak nie widzieliśmy. Obecnie są wykorzystywane na cele gospodarskie – na terenie twierdzy toczy się codzienne życie. Ich pierwotne wykorzystane można obejrzeć w prywatnym muzeum, do którego wstęp to tzw. co łaska. Właściciel jest bardzo sympatyczny – przypomniał mi Mohammada, naszego syryjskiego fixera, od najlepszej strony.