Do Perth przylecieliśmy przed 20.00 we wtorek. Dziś o 7.00 mieliśmy samolot do Adelajdy.
Ponieważ podczas pierwszej bytności w Australii zobaczyliśmy wszystkie największe atrakcje tego kraju, łącznie z Tasmanią, to – po pierwsze – zostały nam miejsca skrajne, jeśli chodzi o położenie geograficzne, po drugie – są to punkty zdecydowanie mniej spektakularne, a na pewno takie, które w powszechnej świadomości nie zapisały się szczególnie, choć są wpisane na listę UNESCO, po trzecie – lista UNESCO nie wyczerpywała wszystkich naszych australijskich pragnień. Mimo chyba ośmiu wariantów planu nie udało mi się – przy zadanym czasie – tak go ułożyć, żeby zobaczyć wszystko to, na czym nam zależało – za każdym razem wychodził potworek bylejakości albo przynajmniej pobieżności. Niemniej jednak robim, co możem, jak to mówią. Stąd właśnie Adelajda.
Z uwagi na zmianę czasu – 1,5 godz. do przodu – na miejscu wylądowaliśmy ok. 11.30. Odbiór samochodu oraz sprawunki na drogę zabrały nam kolejne 1,5 godz. Do pokonania mieliśmy ok. 510 km. Niestety najwyższa dopuszczalna prędkość to 110 km. I choć poza terenem, na którym można spodziewać się kontroli drogowej, jechałam trochę szybciej, to i tak na czas przyjazdu istotnie to nie wpłynęło, tym bardziej, że wjechaliśmy do kolejnej strefy czasowej – trzeba było dodać kolejne pół godziny. Na miejscu byliśmy przed 20.00. Było już dawno po zachodzie słońca, choć o to nie trudno zimą. W porównaniu z Perth tu i tak ściemnia się prawie godzinę później, czyli przed 19.00.
Nocujemy u bram Parku Narodowego Mungo, co jeszcze wczoraj nie było takie pewne. Ostatnie dni były bowiem deszczowe. Ponieważ ostatnie 40 km to droga nieutwardzona, to gdy nawierzchnia jest mokra, obowiązuje zakaz wjazdu. Na szczęście dziś tu nie padało i mam nadzieję, że jutro też nie będzie. Póki co mamy pięknie rozgwieżdżone niebo nad sobą. Droga Mleczna jest rewelacyjnie widoczna. Jest 12 stopni.
Załączam nieudolne, ale poglądowe zdjęcia tutejszego nieba.