O poranku poszliśmy nad morze. Oprócz nas na plaży byli tylko właściciele psów i amatorzy kąpieli w zimowej aurze. Rano było 8 stopni i na przemian padało i pokazywało się słońce, i ciągle wiało. Wiatr, miejscami porywisty, towarzyszył nam cały dzień. Prognoza pogody sprawdziła się co do joty, niestety. Planów nam to na szczęście nie pokrzyżowało.
Na dziś zaplanowane było zwiedzanie dwóch z trzech części wpisu na listę UNESCO pn. Krajobraz kulturowy Budj Bim. Przeglądając stronę parku narodowego, natknęłam się na informację o wycieczkach organizowanych przez Aborygenów z plemienia Gunditjmara, którzy odzyskali tereny w pobliżu jeziora Condah (po aborygeńsku Tae Rak). Z jakiegoś powodu, którego nie potrafię teraz przywołać, uznałam, że możliwe jest zwiedzanie tylko za ich pomocą. Początkowo trochę mnie to zmroziło z uwagi na cenę (199 dolarów od osoby), ale ponieważ data wycieczki pasowała idealnie do naszego planu, a do tego jej trasa była sensowna z uwagi na to, że obejmowała dwa elementy wpisu, to bilety kupiłam. Trochę się obawialiśmy odwołania z uwagi na pogodę, ale nie dostaliśmy żadnej negatywnej informacji. Stawiliśmy się chwilę przed 9.30 na miejscu i okazało się, że jesteśmy jedynymi uczestnikami dzisiejszego programu. To pewnie zasługa i ceny, i pogody, i tego, że to miejsce nie jest znane nawet przeciętnym Australijczykom. Koledzy z wczorajszej wycieczki, którzy chwalili się swoim krajem i miejscami, w których sami byli, na wieść o tym, że jedziemy do Budj Bim, robili wielkie oczy.
Na początku zostaliśmy zawiezieni na szczyt kaldery wygasłego wulkanu Budj Bim. Piękne miejsce, zarośnięte eukaliptusami, na których żerują koale, i pomiędzy którymi biegają kangury. Z uwagi na deszcz i wiatr przewodnik stwierdził, że nie będziemy łazić dookoła. Nie protestowaliśmy. Na miejscu jest malutkie muzeum, czy raczej – wg obecnej nomenklatury – centrum interpretacji zabytków. Zawartość jest ograniczona, ale w końcu od czegoś był przewodnik. Opowiedział nam m.in. o tym, że wg wierzeń ludu Gunditjamara wybuch wulkanu był tłumaczony jako krwawienie (lawa) i płacz (wyrzucane kamienie) boga-góry.
Wróciliśmy nad jezioro, które powstało dzięki wybuchowi wulkanu i jednocześnie zostało poprzecinane zastygłą lawą wydostającą się z niego, dzięki czemu potworzyły się kanały, przepusty, bagna itp., co umożliwiło Gunditjamara jakieś 32 000 lat temu hodowlę węgorzy, którą na powrót się zajęli. Teren jeziora został osuszony przez osadników. Aborygeni, po odzyskaniu terenu, znowu go zalali. Węgorze zaserwowali nam na obiad wliczony w cenę i były bardzo smaczne. Najciekawszą częścią jeziora są mokradła, z których korzystają różne ptaszory. Dały świetny pokaz, nawet mimo dzisiejszej huraganowej pogody, dzięki której w ciągu 5 minut byliśmy całkowicie przemoczeni. A żywe węgorze widzieliśmy w wielkiej balii.
Ostatnim miejscem wycieczki było Kurtonitj, do którego nie dostanie się nikt, kto jej nie wykupił, bo jest to teren ogrodzony, z zakazem wstępu. Są tam rozrzucone kamienie będące pozostałościami chat i cokolwiek odsłonięty system rozprowadzania wody umożliwiający chwytanie i przechowywanie węgorzy. Jest on jednak niewykorzystywany z uwagi na zakaz UNECO, jak nam powiedział nasz przewodnik. Generalnie miejsce jest mocno zarośnięte, z czego korzystają kangury.
Fajnie było to zobaczyć, choć przyznam, że cena jest nieadekwatna do tego, co się w zamian otrzymuje, czyli w zasadzie obiad i Kurtonitj, bo jezioro i wulkan są dostępne do samodzielnego zwiedzania. Gdyby jeszcze teren był lepiej przygotowany, to rozczarowanie byłoby mniejsze. No ale niby się ciągle rozwijają, więc wydatek traktuję jako darowiznę na rzecz Aborygenów.
Przewodnik za to przydał się fenomenalnie do wyszukiwania koali, choć jak sam przyznał, to nic trudnego, jeśli się go raz dojrzało. Są to bowiem zwierzęta bardzo przywiązane do swojego terytorium i z drzewa złażą dopiero wówczas, gdy je całkowicie obeżrą. Stąd na eukaliptusach montuje się opaski zabezpieczające przed nimi. Jeśli więc będziecie w Australii i zobaczycie znak „uwaga koale”, to istnieje duża szansa, że jeśli zatrzymacie się przy tak oznaczonym zagajniku i będziecie wypatrywać torbaczy w koronach drzew, to je zobaczycie. Nam się udało wypatrzeć takiego w dalszej drodze.
Do kolejnego celu mieliśmy ok. 180 km. I choć to niewiele, to nie było szans, żeby zobaczyć kolejne miejsce. Ostatnie wejście jest o 14.15, a o tej mniej więcej godzinie pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem.
Po drodze zatrzymaliśmy się parę razy na zdjęcia, a i tak byliśmy w noclegowni wcześnie, jak na nas, bo po 17.00. Cóż było robić. Postanowiliśmy się więc czegos napić. Polecam pinot grigio; sauvignon blanc jest zdecydowanie przereklamowane.