Atrakcją Naracoorte są wpisane na listę UNESCO jaskinie. Takich jest 28, ale do zwiedzania udostępniono tylko kilka. Wejście do każdej jest płatne, ale nie ma wspólnego biletu. Nie ma też programu łączącego kilka jaskiń, a dodatkowo godziny zwiedzania z przewodnikiem się krzyżują, więc gdyby chcieć zobaczyć wszystkie, zajęłoby to co najmniej pół dnia. Zdecydowaliśmy się na wejście do jedynej dostępnej do samodzielnego zwiedzania (bilet 13 AUD od osoby) i do jednej zwiedzanej z przewodnikiem, w której są skamieniałości (39 AUD od osoby). Pierwsza jest jaskinią otwartą – wejście odbywa się przez dziurę po stropie, który się zapadł – i może dlatego jest trochę zdezelowana w tym sensie, że niektóre stalaktyty, stalagmity i stalagnaty są połamane, a do tego jest martwa, bo nowe nawisy praktycznie się nie tworzą. Zobaczyć za to można korytarze, co zajmuje maksymalnie 20 min.
Druga, zwana dumnie Victoria Fossil Cave, jest zamknięta – naturalne wejście to szczelina. Dla małych okazów jest wejście w stylu św. Mikołaja, czyli okrągły w przekroju szyb. Do tego jest żywa – za parę milionów lat stalaktytów będzie więcej lub będą większe. No i jest zwierzęce ossuarium – wg naszego przewodnika, UNESCO zabrania dalszej układanki. Przed wpisem na listę sporo jednak szkieletów poskładano i odkryto parę gatunków wymarłych, np. lwa torbacza czy kangura płaskonosego. Szkielety obu są eksponowane w jaskini, a ten pierwszy zdaje się być maskotką Naracoorte. Zwiedzanie trwa godzinę.
Warto zajrzeć do niewielkiego muzeum, w którym – oprócz szkieletów – jest ekspozycja prezentująca domniemany wygląd odkrytych w jaskiniach zwierząt oraz ich środowiska naturalnego. Jej składniki nie są jednak na sprzedaż.
Z Naracoorte przemieściliśmy się do Adelajdy. W pierwszej chwili w śródmieściu doznałam krótkiego, acz silnego uczucia oszołomienia miastem, co mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło, i to mimo tego, że centrum to dosłownie parę ulic zabudowanych częściowo wysokimi budynkami. Na deptaku był tłum ludzi w porównaniu do tego, co widzieliśmy przez ostatnie trzy dni, a przecież nie jeździliśmy po pustkowiach. I to wszystko w mieście, które z okien samolotu wygląda jak jakiś slums, gdyż dachy piętrowych domów posadowionych na dużym obszarze zlewają się w jedną taflę.
Samo miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia. Tak jak w Sydney i Melbourne, stare budynki są rozbierane, pozostawia się czasami ich fasady dla ozdoby budowanych w ich miejscu wieżowców. To, co zwróciło moją uwagę, to duża liczba parkingów-budynków w ścisłym centrum. Po raz pierwszy podczas tego wyjazdu widzieliśmy bezdomnych lub żebrzących Aborygenów.
Po 18.00 mieliśmy lot do Perth.
W okolicach Adelajdy przejechaliśmy 1789 km. To była łatwiejsza część wyjazdu.