Niedzielę spędziliśmy w Perth. Taki był plan, choć obejmował rejsik w celu oglądania wielorybów, które aktualnie są w trakcie migracji. Niestety po południu w sobotę dostaliśmy informację, że wycieczką zostaje odwołana z uwagi na warunki pogodowe. Co prawda na lądzie wieczorem wiało słabiej, ale widać na morzu sprawa wyglądała inaczej. Bardzo żałowałam, ale do Australii i tak jeszcze chcemy przyjechać, więc będzie po co wrócić do Perth. Zresztą na Wyspę Pingwinią obecnie rejsów też nie ma, bo to sezon lęgowy.
Zaczęliśmy od dawnego więzienia we Fremantle, jednego z elementów wpisu na listę UNESCO. Co prawda widzieliśmy więzienie w Port Arthur podczas pierwszego pobytu, ale Fremantle ma inny charakter. Przede wszystkim działało do 1991 r. i w związku z tym jest nie zniszczone. Żeby wejść do środka, trzeba wykupić wycieczkę z przewodnikiem (24 AUD od osoby). Nam trafił się super gość. Rewelacyjnie opowiadał o różnych ohydztwach związanych z osadzeniem i dzięki temu było nie budziło to aż takiego obrzydzenia, choć w tym może tkwić pułapka banalności i niedoceniania brutalności. Jeśli będziecie chcieli wziąć udział w takiej wycieczce, pytajcie o Bennego.
Poszwendaliśmy się po Fremantle, a potem poszliśmy na mszę po polsku, która, jak się dowiedzieliśmy, jest odprawiana w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. Było mało osób, ok. 20, głównie starszych, choć było parę osób młodszych od nas. Na poprzedniej natomiast było mnóstwo ludzi, podobnie jak na mszy w katedrze w Perth – uczestniczyli w nich przede wszystkim przybysze z Azji.
W Perth również obeszliśmy wszystkie miejsca wskazane w przewodniku jako zabytki. Jest sporo pomników i rzeźb, co świetnie urozmaica przestrzeń. Parki też są.
Wybraliśmy się również do Muzeum Sztuki Zachodniej Australii (wstęp jest darmowy). Sądziłam, że mają jakieś zbiory sztuki europejskiej, więc zapytałam pana z obsługi, w której części jest malarstwo australijskie. A on mi odpowiedział, gdzie jest sztuka aborygeńska, używając słowa „indigenious”. I to mnie zadziwiło, bo ja się posłużyłam terminem „australian”. Po doprecyzowaniu, co było trudniejsze, że nie używać słowa „biały”, dowiedzieliśmy się, że taka jest wszędzie. Niektóre obrazy są bardzo ciekawe, jest trochę rzeźby, która jest pięknie wyeksponowana na drugim piętrze w części otwartej (na tarasie dachu) i zamkniętej, dzięki czemu widać je na tle wieżowców. Najfajniejsze było jednak to, że przyszły tam osoby, które starały się narysować rzeźby – jeden mały chłopiec świetnie rysował. I są do tego instytucjonalnie zachęcani – są ołówki, kartki – nasze muzea też powinny o tym pomyśleć.
W ten sposób mieliśmy zajęty cały dzień. Spacer skończyliśmy o zmroku.
Wieczorem mnie odcięło. Spałam prawie 11 godz.